O tym, czy w Kościele jest miejsce na popularność oraz na co trzeba uważać, będąc ewangelizatorem „na świeczniku”, w rozmowie z Pauliną Smoroń opowiada abp Grzegorz Ryś, metropolita łódzki i przewodniczący Zespołu ds. Nowej Ewangelizacji KEP.
Jakie znaczenie dla ewangelizacji ma popularność osób duchownych? Ona pomaga czy raczej przeszkadza?
Popularność może pomagać wyłącznie na pierwszym etapie ewangelizacji. Później już nie ma znaczenia, bo to, co naprawdę się w niej liczy, to głębokie, międzyludzkie odniesienia i osobiste spotkanie. Niedawno w Łodzi ukazała się książka na temat młodych w wieku maturalnym i ich wiary. Jej autorka, prof. Kaja Kaźmierska, pisze tam, że kluczowa jest umiejętność zaprzyjaźnienia się. Więc to nie jest to samo, co popularność. Ta może mieć rozmaite poziomy i w związku z tym nieraz być po prostu płytka.
Nie oznacza to jednak, że wśród ewangelizatorów nie ma osób znanych.
Oczywiście, że są ludzie, którzy przyciągają tłumy, ale to tłumne spotkanie, które wynika właśnie z popularności mówcy, jest tylko początkiem większego procesu, w którym liczą się już inne relacje między ludźmi.
Z jednej strony widzimy działalność rekolekcjonistów, którzy poprzez swoją popularność gromadzą odbiorców. Z drugiej strony mamy do czynienia z osobami bardziej kontrowersyjnymi, jak np. ks. Międlar czy ks. Natanek. Czy oni też przyciągają w dobrym znaczeniu tego słowa?
Trudno mi się w tym wypadku wypowiedzieć, ponieważ dotyczy to obu księży, którzy mają nałożone kary kościelne. Księdza Międlara zasadniczo nie znam. Księdza Natanka znam i niewątpliwie jest to człowiek utalentowany i wielkiej pracowitości. Myślę, że jego popularność nie zrodziła się dopiero wtedy, gdy zaczął głosić poglądy nie do przyjęcia w Kościele, tylko już wcześniej, kiedy był wziętym rekolekcjonistą i duszpasterzem. Obaj ci księża na pewno trafiają w jakieś ludzkie potrzeby, skoro tylu ludzi ma ciągle ochotę ich słuchać.
Na co trzeba uważać, będąc ewangelizatorem „na świeczniku”?
Ewangelizator ma zawsze uważać na jedno – nie powinien wiązać ludzi ze sobą, tylko z Panem Jezusem. Kardynał Tagle pięknie o tym pisze, odnosząc się do księży, żeby nie chcieli zastępować Jezusa. Nieraz się właśnie tak o kimś mówi, że jest zastępcą Boga na ziemi. Nie powinno tak być, bowiem o zastępcy mówimy wówczas, kiedy kogoś nie ma. Jezus jest zawsze obecny, żyjący, bo zmartwychwstał i naszym zadaniem jest odsyłać ludzi do Niego. Mamy być znakiem Jego obecności i czytelnie na Niego pokazywać. Problem jest zatem zawsze wtedy, kiedy za dużo widać ewangelizatora, a za mało Boga.
Gdzie w takim razie jest granica pomiędzy rzeczywistą ewangelizacją poprzez wykorzystywanie swojej popularności, a chęcią zaistnienia w świecie i sławą samą w sobie?
Granica jest w człowieku. Wszystko rozbija się o motywy, jakimi on się kieruje. W samym procesie ewangelizacji jest to dość łatwe do uchwycenia, bo widać, czy ktoś głoszący Jezusa jest z Nim osobiście związany. Poznajemy to na modlitwie, Eucharystii. Możemy wówczas zauważyć, że słowo, które przekazuje, bierze się z jego głębokiej relacji z Panem. Prędzej czy później widać to bardzo wyraźnie. Ewangelizacja nie jest też kwestią takich czy innych narzędzi albo techniki. Nie jest manipulacją. Stanowi przekaz życia, ale to życie najpierw trzeba mieć w sobie.
Wspomniał Ksiądz Arcybiskup o narzędziach. Czy ewangelizacja wymaga dzisiaj atrakcyjnych „haczyków”, które przyciągną ludzi do Boga?
Niewątpliwie wymaga nowych środków wyrazu, innego języka niż ten, który dawniej uważaliśmy w Kościele za zrozumiały dla każdego. Jednak nowe narzędzia czy nowy język wcale nie muszą oznaczać sięgania po te „haczyki”. Myślę, że w ewangelizacji ważne jest to, żeby chcieć wejść w świat ludzi, do których idziemy z Dobrą Nowiną. To jest najważniejszy „haczyk”. Tylko tak można pokazać człowiekowi, że mi na nim zależy i że jestem skłonny go słuchać zanim zacznę do niego mówić. Wydaje mi się, że tego dzisiaj ludzie potrzebują – kogoś, kto zwraca na nich uwagę.
Znamy słowa Jezusa: „Idź, sprzedaj wszystko, co masz i rozdaj ubogim. Potem przyjdź i chodź za mną”. Czy bycie popularnym można pogodzić z taką wizją chrześcijaństwa?
Oczywiście, że da się to pogodzić, bo popularność nie jest czymś, czego z reguły człowiek szuka. To przychodzi samo. Rzeczywisty uczeń Jezusa nie robi wszystkiego tylko po to, żeby zdobyć sławę. Wręcz odwrotnie, czasami staje się popularnym przez to, że jest ewangeliczny i w jakiś sposób dla ludzi czytelny. Wtedy ważne jest, żeby nie tracił głowy i robił to, co wcześniej.
Czy ewangelizacja ma inną moc, gdy ktoś realizuje ją dla tysięcy ludzi w Internecie niż ta, gdy pracuje z garstką osób w małej miejscowości?
Nie warto tak wartościować, ponieważ ewangelizacja naprawę zaczyna się wtedy, kiedy wychodzi ona z Internetu. Oznacza to, że właściwie nie dokonuje się w Internecie. To jest niewątpliwie ważny środek przekazu, choć niektórzy mówią, że dzisiaj Internet jest nawet czymś więcej. W związku z tym ważne jest świadectwo ludzi, którzy są popularni i którzy potrafią przyznać się do Jezusa. Zawsze o takich osobach myślę z wielkim szacunkiem i wdzięcznością. Takie świadectwo jest ważne szczególnie dla ludzi młodych, żeby mogli zobaczyć kogoś, kto odniósł sukces w jakiejś dziedzinie, a jednocześnie nie boi się mówić o swojej wierze. Młodzi potrzebują tego świadectwa, że taka osoba jest we własnej wierze równie naturalna i „dobra” jak w tej sferze, w której odniosła sukces i za którą jest powszechnie szanowana. To ma znaczenie, ale za każdym razem jest to jedynie punkt wyjścia. Świadectwo jest ważne, jeśli rodzi pytania, ale potem trzeba na te pytania odpowiedzieć.
Czy w takim razie można powiedzieć, że na osobach popularnych w Kościele ciąży większa odpowiedzialność w dawaniu świadectwa i byciu przykładem dla innych niż na osobie mniej znanej?
Odpowiedzialność jest taka sama dla każdego, kto jest ochrzczony. Różnica polega może jedynie na tym, że ludziom, którzy są bardzo znani i funkcjonują jako osoby publiczne, to świadectwo przychodzi trudniej.
Nie ma Ksiądz wrażenia, że wiara jest dzisiaj „modna”? Dużo się ostatnio słyszy o sławnych osobach, które mówią o swojej relacji z Panem Bogiem. Czy w ogóle w wierze chodzi o to, żeby się z nią obnosić?
Nie sądzę, żeby wiara była „modna”. Raczej przeżywamy okres pewnej polaryzacji postaw. To znaczy, że wiara przestała być czymś oczywistym, naturalnym i powszechnym. Coraz częściej domaga się ona wyboru i współcześnie nie jest jedynym sposobem postrzegania świata, siebie oraz innych. Wydaje mi się, że dlatego jesteśmy dzisiaj bardziej prowokowani, aby podejmować te wybory życiowe. Potem pojawia się przestrzeń do dawania świadectwa, ale nie rozpatrywałbym tego w kategoriach „mody”.
Mówiliśmy przed chwilą o tym, że Internet jest tylko pośrednikiem ewangelizacji, pewnym miejscem, w którym może się ona rozpocząć, ale musi stamtąd zaprowadzić człowieka gdzieś indziej. Czy poprzez organizowanie różnych atrakcyjnych akcji, próbując tym zdobyć zainteresowanie mediów, kapłani robią dobrze? Czy wiara w ogóle potrzebuje rozgłosu oraz budowania wspólnoty również poza kościołami?
Myślę, że to jest ważne, bo Kościół nie jest dla siebie. Jest dla świata. Pan Jezus ustanowił go jako znak posłany do ludzi. Nie chodzi zatem o to, żeby w kościele się zamknąć. Przychodzimy do niego na modlitwę i Eucharystię, ale też wychodzimy z niego na zewnątrz, wypełnieni wiarą i tym doświadczeniem przyjęcia Dobrej Nowiny, które jest dla nas niesłychaną wartością. I właśnie tym chcemy podzielić się z innymi. Powraca tutaj kwestia Internetu, bowiem żeby ewangelizować, trzeba iść tam, gdzie jest człowiek. Żyjemy w Polsce, gdzie między 18. a 25. rokiem życia wszyscy ludzie są w sieci. Właśnie dlatego Internet nie jest tylko narzędziem. To jest dzisiaj kontynent, w którym ludzie się zadomawiają.
Jako arcybiskup jest Ksiądz bardziej rozpoznawalny niż wcześniej. Jak zmieniło się Księdza życie po zostaniu metropolitą? Czy było coś, z czego należało zrezygnować?
Z wielu rzeczy trzeba było zrezygnować, bo teraz mam inne obowiązki. Życie trzeba czytać w kategorii powołania, a potem powołania w środku powołania. Pierwsze jest powołanie do uczniostwa względem Pana Jezusa. Ono dotyczy każdego, kto jest ochrzczony. Potem odkrywamy powołanie konkretyzujące to nasze uczniostwo. Ja przeczytałem to jako powołanie do kapłaństwa i kiedy się na to decydowałem, nie myślałem, czy chcę być biskupem. To przychodzi potem – jeśli jest wezwanie ze strony Kościoła, za którym człowiek widzi działanie Pana Boga, to na nie się decyduje. Za każdym razem jest tak, że odkrycie nowego powołania w środku poprzedniego coś zamyka, a coś otwiera.
Jak to jest być biskupem w Polsce?
To jest tak, jakby zapytać, czy bycie Kościołem jest w Polsce trudne. Może być ono pięknym doświadczeniem, czasami wyzwaniem – jak całe życie. Biskup nie działa jednak w próżni. Najważniejsze w tej posłudze jest to, żeby nie chcieć być całym Kościołem, tylko faktycznie wejść w misję, jaka jest wpisana w ten urząd, a zatem głowę partykularnego Kościoła. Wiemy przecież, że na głowie ciało się nie kończy. Wszystko staje się sensowne, kiedy wokół siebie gromadzimy ludzi.