Walczę o niebo!
Tego człowieka nie trzeba przedstawiać. Jego walki fascynują nie tylko fanów boksu zawodowego, ale stają się wydarzeniem ogólnonarodowym. Tak przynajmniej było we Wrocławiu. Z wielokrotnym mistrzem świata w kategorii półciężkiej federacji WBC oraz junior ciężkiej federacji IBO oraz IBF, Tomaszem Adamkiem rozmawia ks. Radosław Warenda SCJ.
Wie Pan, co spora część Polaków robiła 10 września ubiegłego roku?
Hmm… proszę przypomnieć.
Siedzieliśmy przed telewizorami i oglądaliśmy walkę o pas i tytuł mistrza świata federacjiWBC w wadze ciężkiej z Witalijem Kliczką…
Tak, tak dokładnie. No cóż, walka się odbyła. Przegrałem ją, choć zamiar był całkiem inny, ale taka była wola Boża. Trzeba umieć też przegrywać. Popełniliśmy trochę błędów, nie byłem szybki, nie byłem sobą. To zresztą wszyscy widzieliśmy. Dały się we znaki problemy z aklimatyzacją, mam przecież 35 lat. Największy błąd popełniliśmy, zbyt późno przylatując do Polski, tylko 9 dni przed walką. Zresztą nie jestem pierwszym ani ostatnim, który popełnił ten błąd. Dwa lata temu nie było z tym problemu, kiedy walczyłem w Łodzi z Andrzejem Gołotą. W przyszłości będę jednak musiał przylatywać do Polski na całe 8-9 tygodni.
Brakło świeżości, głowa nie pracowała, nogi stały. Nawet trener Roger Bloodworth przed walką zauważył, choć mi tego wtedy nie powiedział, że to nie byłem ja. Przed kilkoma dniami wróciłem z San Louis, gdzie – choć nie jestem w szczytowej formie – trener stwierdził jednak, że byłem dużo szybszy niż w Polsce.
W jednym z wywiadów mówił Pan, że trener zauważył, iż w drugiej rundzie po potężnym ciosie Kliczki zaczął Pan inaczej walczyć.
Nie byłem po prostu szybki, dlatego zostałem kilka razy trafiony, nawet mocno. Tylko dlatego, że mam twardą głowę i szczękę, wytrzymałem te ciosy. Jedni mówili, że Kliczko był bardzo szybki, a ja normalny, ale to nie prawda. Byłem bardzo wolny, a Kliczko w stosunku do mnie był właśnie szybki. Nic się jednak nie dzieje bez przyczyny, tak miało być. Najważniejsze, że jestem zdrowy. Powoli trenuję, by wrócić w marcu lub kwietniu na ring.
Mówi Pan: „tak miało być”. A ci, którzy Pana znają, dobrze wiedzą, co oznacza wyciągnięty w górę palec wskazujący, gdy stoi Pan już na ringu. To gest, że wszystko zależy od Boga. Czy nie miał Pan wtedy wrażenia, że Pan Bóg trochę zawiódł?
Poddaję się woli Bożej, tak widocznie miało być. Jestem katolikiem i wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Miałem przegrać, by wrócić jeszcze silniejszym w tym roku.
Doświadczył Pan może w swoim życiu, że Bóg nie spełnił Pana modlitwy, że zawiódł?
Na pewno, przecież nawet gdy miałem problemy z wagą i przegrywałem pierwszą walkę [z Chadem Dawsonem 3 lutego 2007 roku – przyp. red.] pomiędzy rundami mówiłem: „Panie, daj mi siły”. Jednak stało się inaczej i przegrałem. Trzeba pogodzić się z wolą Bożą. Nie mogę złościć się na Pana Boga, bo widocznie dla mnie w tamtym momencie dobrze było przegrać.
A o co dzisiaj w życiu warto walczyć?
Walczę o niebo! To jest dopiero walka! Bo w dzisiejszym świecie jest pokus wiele, więc trzeba trzymać się Pana Boga rękami i nogami. Modlić się i ufać, by tego życia nie zmarnować.