Szkwał na Wiśle

 

Kiedyś był Wojtyła i Wyszyński. O Popiełuszce świat dowiedział się właściwie już w glorii jego chwały. Dzisiaj mamy również wielu duchownych z pasją do Chrystusa i człowieka. Zdjęcia niektórych umieszcza się nawet w kalendarzach. Ale zaraz obok nich są tacy, jak ks. Lemański czy o. Mądel, o. Rydzyk czy ks. Boniecki. I już nie jest tak pięknie, jak kiedyś. Wielu zdaje się, że spora część „funkcjonariuszy” Pana Boga zeszła na manowce i bardziej chcą reklamować siebie, niż służyć soli Deo. A może po prostu świat jest inny i inaczej trzeba na nich patrzeć, nie nakładając hagiograficznych kalek historii?

Tak, nie tylko świat jest inny. Kościół również jest nieco inny ze swoim personelem i statystyczny Kowalski też jest trochę inny. Choć niektórzy by chcieli, by wszystko było jak dawniej.

reklama dźwignią handlu

Chyba nawet nie tyle tendencyjne, co raczej prozaiczne, żeby nie powiedzieć, że nawet naiwne i prostackie jest stwierdzenie, że w polskim Kościele ostatnimi czasy ma się „inaczej”, czytaj: dla wielu „nienajlepiej”. Przynajmniej w powszechnym rozumieniu. Pewne bowiem zjawiska, medialne rewelacje, wychodzące jakby z zaszyfrowanych i niedostępnych do tej pory na zewnątrz arkanów kościelnych plebanii, pokazują jednak – moim zdaniem – jakiś dobry zwrot. To przecież, że się mówi, znaczy, że wciąż jest o kim czy o czym i że warto, bo zainteresowanie nadal nie słabnie. Gdzie jest popyt, tam musi być wcześniej jakaś podaż. Czy zawsze pisząc i mówiąc „o nas”, chcą naszej klęski? Poużywać sobie na Kościele, bowiem ten Ewangelią nie odda, a nawet jeżeli już, to i tak niezbyt boleśnie? Szczerze wątpię.

choroba, która nie zmierza ku śmierci

Nie wiem, czy taki był zamysł papieża Franciszka zachęcającego młodych w Rio do robienia „zadymy na plebaniach”. Zamysł podchwycony szybko przez różne środowiska, zresztą nie tylko stricte kościelne. Wiem jednak, że rolą mediów nie jest pogłębiona analiza zjawisk, co raczej sygnalizowanie problemów. Dlatego nie ulżę w bólu tym, którym wydaje się niepowetowaną szkodą, że katolickie samopoczucie przeciętnego polskiego gimnazjalisty kształtuje wyłącznie to, co usłyszy w radiu bądź wyczyta w internetowych komentarzach na temat majątków Kościoła czy nie zawsze wzorowych zachowań swoich duszpasterzy. Skoro tak jest, nie jest to bynajmniej wina mediów, co raczej zaniedbań w innych sektorach edukacji.

Owszem, rację mają ci, którzy sądzą, że skandale, zgorszenia, medialne wojenki między „ukochanym” przez parafię duszpasterzem a „zbiurokratyzowaną i bezduszną” kurią czy choćby brak jednego publicznego głosu w ważnych społecznie kwestiach nie świadczą o rzetelnym obrazie silnej Piotrowej łodzi snującej się po słowiańskim krajobrazie dorzeczy Odry i Wisły. Zapewne są one tylko jakimś spróchniałym i wcale niezakłócającym stabilności rejsu kawałkiem burty kościelnego okrętu. Nierozsądne byłoby jednak ów kawałek zignorować i nie podjąć interwencji. Z drugiej strony, czy umiejętność dawania sobie ze wszystkim rady w ramach własnego podwórka była kiedykolwiek naprawdę chrześcijańskim remedium na zdiagnozowaną słabość?

z orderami, ale o lasce

Kto chce narzekać, niech narzeka! I zaraża narzekaniem innych. Że to komuna zniszczyła nam myślenie, że wszędzie rządzi masoneria, że muszą wymrzeć pokolenia, by przyszło „lepsze”… Piewców rychłych spełnień apokaliptycznych wizji zepsutego, grzesznego świata mamy aż nadto, również na naszych ambonach. Zmęczenie i wyjałowienie starego, ale przecież i doświadczonego w boju Kościoła co jakiś czas musi przypominać, że nie chodzi tylko o to, by szukać oparcia na historycznych fundamentach mieszkowskiego pomysłu na ochrzczenie Słowian, ale musi ono również uczyć czytać potrzeby tych, których najświeższy sobór nazywa „prawdziwym Kościołem”, mimo iż nie są spadkobiercami apostolskich mitr czy innych duszpasterskich akcesoriów.

To, że biskup nie zawsze jest najlepszym teologiem w swojej diecezji i że proboszcz nie musi się znać na składzie chemicznym wapna budowlanego, to oczywiste. Ważne, żeby jeden i drugi wiedział, na kogo może liczyć i że to nie wstyd poprosić o pomoc specjalistę. Nie chcemy przecież przyszłościowych olśnień ostatnich europejskich adoratorów Chrystusa pytających: „Co takiego, kiedy i gdzie zrobiliśmy nie tak?”.

dziwny przypadek Kowalskiego

Kościół jest na topie i bije rekordy popularności newsów nie tylko ewangelizacyjnych portali. Znów efekt Franciszka? Być może. Skoro mówi się, to i szuka się coraz więcej, by było o czym mówić. Oczywiście problem znów w przeciętnym polskim Kowalskim. Co on na to? Okazuje się, że nawet regularnie uczestniczy w parafialnej niedzielnej liturgii, przyjmuje Komunię Świętą. No może czasem przez nieuwagę zje kawałek wędliny w piątek. Ale tak zwyczajnie, na co dzień to dobry i bezkonfliktowy chłopina. Do czasu… kiedy zacznie się zastanawiać, w jaki Kościół wierzy i jakiego Kościoła chce. Kiedy na jego niezmąconym obrazie chrześcijańskiej, wiernej poszczególnym papieżom Polski zaczną się pojawiać różne frakcje, a co za tym idzie – różne opcje jednego do tej pory i niespecjalnie zróżnicowanego krajobrazu. Zamanifestować wiarę w marszu za życiem organizowanym przez parafialne koło bardziej uświadomionych katolików? To już jakiś dylemat. Może się bowiem okazać, że Kowalski nie spełni wymogów ortodoksji i jest zbyt mało efektywnym świadkiem Ewangelii życia. Ale prawdziwe wyzwanie zaczyna się wcale nie na miejskich placach czy podpisywanych do rządu petycjach. To, o zgrozo, może mieć swój początek w parafialnym kiosku z prasą. Tutaj bowiem okazuje się, czy Kowalski chce Kościoła tradycyjnego i ortodoksyjnego z anteną wymierzoną w jedyną słuszną radiową falę, czy może marzy mu się Kościół bardziej powszechny, choć cotygodniowo trącący lewactwem, nie wspominając już o wolnomularskim źródle finansowania.

zanim uderzysz…

Tutaj Kowalski ma problem i zaczyna się gubić. Niby coraz częściej ma szersze horyzonty, wyjeżdża za granicę. Stara się zrzucić z siebie romantyczną skórę patriotycznego zbawcy wszystkiego i wszystkich. Widzi, że nie tylko to, co polskie, czyli samo przez się katolickie, jest dobre. Ale jednocześnie coś jakby genetyczne zmapowanie przypomina mu, że jest uzależniony od swoich wrogów i że tylko dzięki tym „gorszym” sam może się podnieść i być „lepszym”. Wtedy znowu dumnie podnosi swą małą sarmacką szabelkę, by w imię jedynego Boga, jedynego honoru i jednej ojczyzny bronić wolności, która znowu jest zagrożona. Jednak na szczęście powtórnie szybko orientuje się, że coś z tą wolnością nie tak, skoro sama uzależniona jest od przemocy. Skoro nie pozwala ona niczego odrzucić, nawet Boga, który notabene znacznie więcej ryzykuje. A do miłości i tak nikogo nie zmusza. Zaczyna Kowalskiego męczyć ta jego pewność i próżność obstawania przy swoim. Dochodzi do wniosku, że obrzucając się nawzajem winami, do niczego nie dojdziemy. I że lepiej już być męczennikiem swojej prawdy niż fanatykiem niepozwalającym innym myśleć inaczej. Kowalski wie, że wszystkich nie przekona, mimo iż znowu ma rację. Woli jednak sam za innych odchorować, niż zmusić ich do szczęścia. Trochę biedny jest ten nasz polski Kowalski. Czy tym razem dłużej wytrwa w swym dobrym postanowieniu? Któż to wie? Być może, kiedy ponownie poczuje się osaczony przez myślących inaczej, sam postanowi wmówić komuś winę?

na bezludnej wyspie

Nie lada gratką dla eklezjalnych spekulantów jest tajemnicza postaciowość katolickości takich Kowalskich. Wydaje się zatem uzasadnione, że tajemniczość ta jest dla wielu niebezpieczna, bo nieprzewidywalna i zbyt frywolna, by na niej można było egzekwować wierność dogmatom czy lojalność wobec władzy Kościoła. Chyba po części dlatego dość powszechnie zarzuca się nam na Zachodzie, że nie potrafimy się spierać, dyskutować. Że niemal każda wymiana zdań kończy się u nas kłótnią, z której nic nie wynika. Każdy stoi przy swoim i jedyne, co samarytańsko może okazać, to współczucie wszystkim niedorastającym do własnych ideałów. Dotyczy to niestety nie tylko filozofii czy teologii, nie tylko polityki – chociaż tutaj jest to nad wyraz brutalne i bezkompromisowe. Po sąsiedzku również często nie radzimy sobie z jakąkolwiek alternatywą. Prawdy nie potrafimy szukać „między”, ale zawsze po białej albo czarnej, gorącej lub zimnej stronie naszej obiektywnej prawdy. Z uporem znawców cudzych sumień przecedzamy komara, by z uprzedzeniem uspokoić nazbyt wrażliwe sumienia zatroskane o to, czy oby pasztet z kury nie narusza bezgrzeszności bezmięsnego piątku.

z daleka czasem bliżej

Osobiście uważam, że warto się spierać. Gdzie jest bowiem spór, tam mają szansę pojawić się pytania i może czasem niewygodne argumenty. Nie, nie chodzi wcale o to, by wszystko zrelatywizować i usprawiedliwić każdą dewiację. Dewiacją są zresztą zawsze ideologie, a nie ludzie, którzy im ulegają. Jakikolwiek rozwój możliwy jest przecież tylko tam, gdzie mierzy się z poszukaniem racji. Gdzie odpowiada się na zaistniałe potrzeby, a nie potrzebuje tylko tego, co wcześniej zaistniałe. Gdzie nie udaje się hipokrytów wyrzucających innowierców, by później wejść z nimi w ekumeniczny dialog wspólnych poszukiwań i zaproszeń do ugody. Gdzie „powszechny” znaczy powszechny, a nie sekciarski obskurantyzm.

Co Kościół ma począć z tym Kowalskim na rozdrożu? Kowalski w końcu sam jest częścią tego Kościoła. Może wystarczy mu przypomnieć, że do nieba nie idzie się za dwie litanie przed snem i drogę krzyżową w Wielkim Poście, nawet nie za 50 zł na intencję o nawrócenie zięcia czy opamiętanie synowej. Pielgrzymka na Jasną Górę, choć niewątpliwie bogata w doznania religijne, też nie zapewnia biletu wstępu do eschatologicznej szczęśliwości. Niech zatem weźmie Kowalski do rąk Ewangelię! W niej jest wiele podpowiedzi. Jednak darmo szukać tu źródeł podziałów na tych bliżej Boga, bo bardziej przekonanych o swojej racji, i tych nieszczęsnych straceńców, którym nawet nawrócone pójście naszą drogą nie może gwarantować soteriologicznego (zbawczego) sukcesu na 100%. Z łatwością jednak znaleźć tu można inne wskazówki, którym Dobra Nowina poświęca zdecydowanie więcej miejsca i które kompetentnie stygmatyzują uczniów Jezusa Chrystusa.

Niech się zatem Kowalski nie martwi! Jest przecież wielu takich jak on. Niech będzie tylko odrobinę bardziej mądry i roztropny. Takich być może więcej boli i gorszy, gdy patrzą na to, co się dzieje. Tacy jednak i więcej potrafią zrozumieć i wybaczyć, kiedy będzie trzeba.

ks. Przemysław Bukowski SCJ

Author: ks. Przemysław Bukowski SCJ

Pochodzę z Bełchatowa, choć nie wszystko się tam zaczęło. Na księdza wychowali mnie sercanie. Lubię myśleć, że potrafię myśleć. Dlatego od kilku lat, najpierw w niemieckim Freiburgu, a obecnie na Uniwersytecie Papieskim w Krakowie, inspirowany głównie myślami Józefa Tischnera i tych, którzy jego inspirowali, uczę się bycia filozofem człowieka. Nic mnie bowiem tak nie kręci, jak pytania zadawane pytającym.

Share This Post On

Submit a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.