„Jeśli kiedykolwiek będę Świętą – na pewno będę Świętą «od ciemności». Będę ciągle nieobecna w Niebie – aby zapalać światło tym, którzy są w ciemności na ziemi” – wierzyła, że jej misja się nie skończy, że po śmierci jej pomoc będzie jeszcze bardziej skuteczna. Gdy żyła, podziwialiśmy jej wiarę i nawet się nie domyślaliśmy, że musiała walczyć z wewnętrzną ciemnością i poczuciem odrzucenia przez Boga, że niosąc innym Światło, sama była bardzo samotna.
Białe sari z trzema niebieskimi paskami wzdłuż krawędzi materiału, krzyżyk na lewym ramieniu, wysłużone sandały – tak pojawiła się w Oslo, by odebrać Nagrodę Nobla. Tak wyglądała w Nowym Jorku, otwierając dom dla chorych na AIDS, a także na mównicy w siedzibie ONZ, i gdy spotykała się z Janem Pawłem II… Bywała w slumsach świata i na salonach – zawsze i wszędzie była sobą. Szła pod prąd. Sama jej obecność była przesłaniem: jej „nie” było ostateczne, a „tak” absolutne. Pokazywały ją media. W 1975 roku trafiła nawet na okładkę „Timesa” – numeru noszącego tytuł Żyjący święci. Kim była? Prawdziwą misjonarką miłości, mistyczką zanurzoną w kontemplacji, a jednocześnie doskonałym menadżerem. Uważała samą siebie za… ołówek w rękach Boga: „Bardzo często czuję się jak mały ołówek w rękach Boga. On to pisze, On to myśli, On tym porusza, ja mam tylko być ołówkiem” (Rzym, 7 marca 1979 roku).
głodni, nadzy, spragnieni
Jej misją okazała się ulica. Lata pracy, którą określała jako „miłość w działaniu” i „coś pięknego dla Boga”, sprawiły, że stała się symbolem powszechnego miłosierdzia. Dostrzegała głodnych z powodu braku jedzenia i głodnych miłości, nagich – pozbawionych ubrania i nagich – odartych z godności. Jej wrażliwość była dla niej źródłem cierpienia – mimo że codziennie obcowała z bólem, nigdy nie zobojętniała na ludzką niedolę. Pomoc niosła każdemu, nie pomijając także ofiarodawcy – wymagała, by dawane pieniądze nie pochodziły z tego, co zbywa, ponieważ dar musi ofiarodawcę kosztować, bo tylko wtedy go buduje.
Żyła pod jednym dachem z chorobami, śmiercią, nieszczęściami, o których współczesny świat milczy, łudząc się, że zignorowane przestaną istnieć. Podróżując po świecie, wszystko odnosiła do ubóstwa i potrzebujących. Kiedyś podczas lotu ktoś zwrócił jej uwagę na piękno jeziora, nad którym przelatywał samolot. Matka Teresa przycisnęła ręce do serca, mówiąc: „Gdybyśmy mogli uchwycić to jezioro i przenieść je do umierającej z pragnienia Etiopii!”.
wrażliwość, która bolała
Doświadczała samotności i niezrozumienia. Tym, którzy zarzucali jej, że ogranicza się do opatrywania ran, nie walcząc o zmianę świata, odpowiadała: „Zmieniajcie go wy. Ja tymczasem przyjdę mu z pomocą”. Nie zgadzała się, by założone przez nią zgromadzenie zaliczano do instytucji humanitarnych. „Nie jesteśmy opieką społeczną. My staramy się prowadzić życie kontemplacyjne. Kontemplujemy Jezusa w Eucharystii i w człowieku ubogim, porzuconym przez wszystkich” – tłumaczyła. Przemowy publiczne były dla niej męczeństwem. Wiele kosztowało ją znoszenie rozgłosu – wolałaby pozostać niezauważona. Cierpiała z powodu krytyki i ataków, ale dalej szła swoją drogą. Nigdy nie wystosowała sprostowania. Wiedziała, że naśladowanie Chrystusa musi kosztować.
prywatny ślub, mistyka i noc ducha
Kiedyś usłyszała głos: „Pójdź, bądź moim światłem” i za wierność temu wezwaniu musiała zapłacić najwyższą cenę – niosąc innym światło, sama żyła „w straszliwej ciemności”. Nie mogła ukryć swej pracy wśród ubogich, ale utrzymywała w tajemnicy swą najbardziej intymną relację z Bogiem. Na szczęście kierownicy duchowi zachowali część jej korespondencji. Gdy podczas procesu beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego zbierano dokumenty i świadectwa, ukazała się nieznana dotąd głębia życia duchowego – jak się okazało – jednej z największych mistyczek Kościoła, doświadczającej przez długie lata wewnętrznej ciemności. Podczas procesu kanonizacyjnego ujawniły się trzy aspekty jej życia duchowego: prywatny ślub, który złożyła jako loretanka, że nigdy niczego nie odmówi Jezusowi; mistyczne doświadczenia, które towarzyszyły idei powołania Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Miłości oraz udział w krzyżu Chrystusa przez heroiczne zmaganie się z czasem bolesnej ciemności.
niewypowiedziana ciemność i samotność
Początkowo doświadczenie ciemności zaskoczyło ją – wcześniej doświadczała bliskości Boga, więc teraz była przerażona. Nieobecność przypisywała swej grzeszności. Dopiero dzięki pomocy kierowników duchowych zrozumiała, że to cierpienie było elementem wcielania w życie jej misji, udziałem w męce Chrystusa i odpowiedzią na Jego „pragnę”, wypowiedziane z krzyża, odnoszące się do Jego tęsknoty za miłością i zbawieniem każdego człowieka. Ono utożsamiało ją z tymi, którym oddała swe życie – z odepchniętymi, niepotrzebnymi, bezradnymi. Pokochała tę ciemność, uznając ją za element swego powołania. Nie znajdowała wsparcia w duchowej lekturze – tylko św. Jan od Krzyża i jego „noc ciemna” stał się dla niej inspiracją. Jak trudne było to dla niej, można dowiedzieć się z listu, który napisała do o. Josepha Neunera SJ, jednego ze swoich kierowników duchowych: „Ojcze – od roku 49 albo 50 to straszliwe poczucie pustki – ta niewypowiedziana ciemność – ta samotność – ta nieustanna tęsknota za Bogiem – która przyprawia mnie o ten ból w głębi serca. – Ciemność jest taka, że naprawdę nic nie widzę – ani umysłem, ani rozumem. – Miejsce Boga w mojej duszy jest puste. – Nie ma we mnie Boga. – Kiedy ból tęsknoty jest tak wielki – po prostu tęsknię i tęsknię za Bogiem – i wtedy jest tak, że czuję, On mnie nie chce – Nie ma Go tu. – (…) Bóg mnie nie chce. – Czasem – słyszę po prostu, jak moje serce krzyczy – «Mój Boże», i nic więcej się nie dzieje. – To tortury i cierpienie, których nie potrafię wytłumaczyć” (najprawdopodobniej list pochodzi z rekolekcji odbytych w kwietniu 1961 roku).
światłość, radość i odwaga
Bolesna noc trwała latami. Matka Teresa dawała innym radość i pokój, ale sobie nie mogła pomóc: „Ojcze, zdaję sobie sprawę, że kiedy otwieram usta i mówię do sióstr i do [innych] ludzi o Bogu i o Bożym dziele, daje im to światłość, radość i odwagę. Ale ja nic z tego nie mam. W środku wszystko jest ciemne i poczucie, że jestem całkowicie odcięta od Boga” – wyznała. Ojciec Albert Huart SJ przedstawił doświadczenie Matki Teresy, uciekając się do metafory: „Kiedy jej słuchałem, w mojej wyobraźni pojawił się obraz górskiego domku skąpanego w jasnym, ciepłym słońcu, otoczonego bujną roślinnością i kwiatami, w którego wnętrzu jednakże panują ciemność i chłód”.
„Jezus prosi o trochę za wiele”
„Żyję z dnia na dzień” – powtarzała od młodości. Częściej wypowiadała te słowa w ostatnim etapie życia, gdy bardzo mocno doświadczała bólu fizycznego i duchowego. Wyniszczone przez wyrzeczenia i wykrzywione przez artretyzm ciało, schorowane serce wspomagane przez rozrusznik… W 1996 roku, podczas ostatniej choroby, często trafiała do szpitala, gdzie była przykuta do łóżka. Gdy tylko odzyskiwała przytomność, czyniła znak krzyża. W ostatnich latach miała przywilej posiadania w szpitalnym pokoju Najświętszego Sakramentu. W grudniu 1996 roku stan jej zdrowia był krytyczny. Do tego doszły cierpienia duchowe. Niepokoił się o nią cały świat. Była smutna i przygnębiona. Pewnego ranka po Eucharystii z właściwą sobie prostotą wyznała współsiostrze: „Jezus prosi o trochę za wiele”, ale dalej zgadzała się na wszystko, czego od niej żądał. Zajmujące się nią siostry były pełne podziwu dla cierpienia, które potrafiła znieść.
ciemność w Kalkucie
5 września 1997 roku, gdy odchodziła ta, która przyniosła światu tyle światła, w Kalkucie zapanowała ciemność. Stan zdrowia Matki Teresy gwałtownie się pogarszał. Siostry miały świadomość, że odchodzi – coraz częściej mówiła o tęsknocie za Bogiem. Nieoczekiwanie zabrakło prądu i cały dom pogrążył się w ciemności. Co ciekawe, dla bezpieczeństwa siostry miały dwa źródła zasilania, ale oba zostały odcięte jednocześnie, co nie zdarzyło się nigdy wcześniej. Jakby Pan Bóg chciał pokazać, jak wiele światła dawała. Lekarz był bezradny – nie dało się uruchomić aparatu do wspomagania oddychania. Była godzina 21.30. Bez niej czujemy się ubożsi, ale i zobowiązani, bo – jak zauważył Malcolm Muggeridge – „(…) w czasach ciemności jest ona płonącym i świecącym światłem (…), dlatego ci wszyscy, którym dany został bezcenny przywilej poznania Matki Teresy osobiście lub choćby ze słyszenia, muszą się czuć bezgranicznie zobowiązani”.
„Nigdy nie zapomnę, jak pierwszy raz przyjechałam na wizytację do sióstr w Bourke. (…) Był tam olbrzymi rezerwat, gdzie w swych małych budach z puszek i starych kartonów, i innych takich mieszkali Aborygeni. W pewnej chwili weszłam do jednego z tych pokoików. (…) I powiedziałam do człowieka, który tam mieszkał: «Niech mi pan pozwoli pościelić panu łóżko, uprać pana ubrania i posprzątać pokój». Kiedy posprzątałam pokój, znalazłam w kącie wielką zakurzoną lampę i zapytałam go: «Nie zapala pan tej lampy? Taka piękna lampa. Nie zapala jej pan?». (…) Odpowiedział mi: «Dla kogo? Od całych miesięcy nikt tu do mnie nie przyszedł. Dla kogo będę ją zapalał?». Więc powiedziałam: «A będzie pan zapalał, jak będą do pana przychodziły Siostry?». A on powiedział «Tak». Więc siostry zaczęły chodzić do niego tylko na 5 do 10 minut dziennie, ale zaczęły zapalać tę lampę. (…) Potem całkiem o tym zapomniałam, a tu po dwóch latach on przysłał wiadomość: «Powiedzcie Matce, mojej przyjaciółce, że światło, które zapaliła w moim życiu, ciągle płonie».