Między ludźmi mieszka dobro i zło. Dobro napędza, by żyć i życie czynić lepszym, a przynajmniej bardziej strawnym. Zło natomiast grozi śmiercią, podcina nogi marzeniom i próbom ratowania tego, co cenne. Człowiek to zatem takie życie, któremu ciągle zagraża jakaś śmierć. W życiu przeżywamy niejedną śmierć. Śmierć naszych bliskich, śmierć ambicji, umieranie świata, w którym żyjemy. W końcu umieranie nas samych, by ocalić życie tych, których kochamy. Ojciec musi jakoś umrzeć, by żyło jego dziecko. Mąż, by żyła jego żona. Powie ktoś, że to niesprawiedliwe. Że szczęście to życie wiecznie i niepozwolenie na śmierć ukochanym. A jednak czujemy, że dopóki nie pozwolimy umrzeć temu, co chce w nas żyć za wszelką cenę, żadne życie nie przetrwa. To jest jakaś zagadka. Zagadka bycia kobietą i mężczyzną. Zagadka łączenia przeciwieństw, a nie ich niszczenia.
na rozdrożu
Pewnie można by rozpocząć ten tekst od nieco rozpaczliwego, aczkolwiek w pełni zakorzenionego w Biblii tytułu „Adamie, gdzie jesteś?”. Później zaś konsekwentnie wykładać teorie, na które skądinąd dowodów zawsze bez liku: o tym, jak to wielki kryzys męskości przeżywamy obecnie w Europie, gdzie ma on swoje korzenie i jakie będzie miał ostatecznie konsekwencje. Trudno by chyba zresztą szukać w dziejach momentów, kiedy męskość czy kobiecość nie przeżywały swojego kryzysu. Pytanie o to, jak właściwie być kobietą czy mężczyzną, zawsze pozostawało otwarte. Każda epoka i każda kultura miały innych władców, rycerzy, ascetów, podobnie jak damy dworu, matki czy femme fatale. „Każda epoka ma swe własne cele i zapomina o wczorajszych snach” – pisał Adam Asnyk. Podobnie jest w ogóle z samym człowieczeństwem, skoro do dziś nie udało nam się zgodnie opatentować jego definicji. Nie, to nie znaczy wcale, że nie jesteśmy ludźmi. Tylko co to znaczy, że nimi jesteśmy? Może problem polega właśnie na tym, że nieumiejętnie stawiamy same pytania? I że ideologicznie walczymy z ideologiami?
A że walka ze stereotypami sama może stać się stereotypowa, to najlepiej widać choćby po wszechobecnej modzie na teorie gender i równie popularne walki z tymi teoriami. Każdy chce tutaj poużywać, opowiadając się – przy choćby teologicznych założeniach – raz za totalnym brakiem płci w Bogu, na którego obraz zostaliśmy przecież stworzeni, drugi raz z kolei za obecnością w Nim wszystkich płci, niemal jak z Rembrandtowskiego obrazu o powrocie syna marnotrawnego. Bóg nie ma płci w ogóle lub ma je wszystkie, wszystkie dwie. Co zatem wtedy z człowiekiem? Czy jest on bardziej określony niż Bóg, płciowe neutrum? Można się zatem kłócić na poziomie takich argumentów. Te spory pozostawię innym.
w krainie lekomanii
Jest chyba w naszej naturze pewna wyjątkowa potrzeba tropienia kryzysów, wyszukiwania ich, a może nawet tworzenia na siłę. Kryzys oczywiście niejedno ma imię i niejedno źródło. Istnieją kryzysy egzystencjalne, kiedy zawodzi mnie własna wytrzymałość, integralność tożsamości lub gdy zawodzę się na swoim zaufaniu do bliskich. Inne są z kolei kryzysy na giełdowych rynkach czy międzynarodowych arenach. A jeszcze inne spowodowane np. niszczycielskimi siłami natury. Tak czy siak, kryzysy są wszędzie i obnażają naszą bezradność, kruchość ludzkiej kondycji oraz zawodność sceny świata, na której żyjemy.
W Kościele mówi się z kolei o kryzysie wiary, rodziny, powołań, wartości. Niektórzy uważają, że w ogóle w dobrym tonie sztuki kaznodziejskiej jest rozpocząć od przywołania jakiegoś kryzysu. Wtedy kazanie samo się układa. Wystarczy stwierdzić na początku, że „dzisiejszy świat błądzi” lub zapytać „jak długo Bóg będzie jeszcze cierpliwy?”, żeby przewidywalne i banalne argumenty za przyjętą teorią same wchodziły do głowy. Notabene, Kościół jest, był i zawsze będzie schronieniem dla „złamanych na duchu” przeżywaczy kryzysów. Bieda zawsze szuka jakiegoś schronienia: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają” (Mt 9,12). Trzeba jednak uważać na zbyt powierzchowne diagnozy, które w dłuższej perspektywie wyrządzają zawsze większe spustoszenie niż same choroby. Zachwyt nad uzdrowicielem bywa być może często spektakularny, jednak rzadko na tyle głęboki, by na dłużej oprzeć na nim również to wszystko, co jest w nas szczęśliwe i zdrowe.
Kryzysy zatem dotyczą wszystkich. W polityce światowej głośno jest obecnie o tzw. kryzysie ukraińskim. W państwie mówi się o kryzysie samego państwa, kryzysie gospodarczym, finansowym, edukacji. W życiu codziennym kryzysów jest chyba jeszcze więcej, skoro dotyczą one nawet kategorii samego wieku (np. kryzys wieku średniego czy wspomniany kryzys tożsamości płci).
(kry)zysk męskości
„Mężczyzna w Kościele”. Dla niektórych samo sformułowanie może trącić problemem. W polskiej, w większości – przynajmniej statystycznie rzecz ujmując – żeńsko-katolickiej rzeczywistości mężczyzna może czuć się zagubiony lub nieswojo. I nie chodzi tutaj tylko o kulturowe czy psychiczne determinanty. O to, że krawat i garnitur przestały być dzisiaj wyłącznymi atrybutami męskości, a w „siłowe” zawody wpychają się dobrze zbudowane feministki. Rodzaj wrażliwości i czułości, jaką proponuje wielu kościelnych duszpasterzy może również wydać się obcy komuś szukającemu w życiu przygód i ryzyka na miarę amerykańskiego surwiwalu. Oczywiście męskość to nie tylko kwestia umiejętności podejmowania ryzyka, wyrażania agresji i sprzeciwów czy racjonalnego myślenia. Nie o takie siły chodzi przede wszystkim. O to, że „mięczaki jedzą miód, a prawdziwy mężczyzna wsuwa pszczoły” (James Jones Cienka czerwona linia). Sądzi się jednak dość powszechnie, że męskie „dzikie serce” jest z reguły wyjątkowo nieufne wobec populistycznych wyjaśnień czy nawet potencjalnych zagrożeń kastracji jego kreatywności i potrzeby pewnej psychicznej autonomii. Biolodzy i psycholodzy z kolei niech rozsądzą, czy męskość jest tylko kazusem świadomości testosteronowego dziedzictwa i chromosomowego bagażu XY. Wydaje się jednak, że nie tylko.
nie wiem, ale powiem
„Nigdy nie spotkałem człowieka całkowicie pewnego siebie. Oczywiście za wyjątkiem kompletnego idioty” – mawiał Carl Gustav Jung. Żeby zatem nie poruszać się w kategorii absolutnych pewników, co raczej powszechnej opinii, warto w tym miejscu zauważyć, że mężczyźni z reguły trochę inaczej widzą świat niż kobiety i chyba inaczej widzą też Kościół oraz inaczej rozumieją swoją misję w tym świecie i w Kościele. Słysząc słodkie i tkliwe westchnienia: „Gdy ptaszkowie śpiewają, Maryję wychwalają, słowiczkowie wdzięcznym głosem śpiewają, ach! śpiewają”, sam zastanawiam się czasem, czy zgromadzeni na liturgii modlą się na pewno do tego samego „mojego” Boga. Przy oczywistym założeniu, że dla każdego Bóg jest trochę inaczej „mój”. Pewnie na granicy stereotypu będzie w tym miejscu stwierdzenie, że wyjątkowo męska z natury wydaje się niezgoda na przeciętność i niewyrazistość, na sztucznie podkręcaną sentymentalność i czułość. Dotyczy to również oferty Kościoła i jego duchownego personelu. Ogólne frazesy niewiele bowiem wnoszą, a z kolei zbyt natarczywe życiowe porady gwałcą święte prawo wolności. Oczywiście nie odmawiam kobietom krytycyzmu. To byłby nonsens. Tyle, że w Kościele katolickim w dość sporej większości to mężczyźni są wyświęconymi szafarzami Bożych misteriów. A jak wiadomo, w obrębie tej samej płci trudniej wybacza się przeciętność czy bylejakość. Może krócej się ją pamięta, ale wybacza się z większym oporem. Co innego w relacjach damsko-męskich, a przecież nikt nie zostawia płci w przedsionku świątyni, również prezbiter. Kapłanowi zatem nie tylko ułomności łatwiej przechodzą płazem, gdy jego audytorium w większości stanowią panie. Łatwiej jest on też w stanie zaimponować poszukiwaczkom męskiego archetypu. Zależność ta wzrasta jeszcze bardziej, gdy przydarzy się księdzu, że jest akurat przystojny.
W tym też sensie zrozumiałe jest, że pewnie większości mężczyzn lżej na duszy i ciele z Bogurodzicą na ustach wyruszyć na Grunwald w bój w obronie chrześcijaństwa, niż wystękać w czasie gorzkich żalów: „Rozpłyńcie się me źrenice, toczcie smutnych łez krynice”. Czego w Kościele szukają mężczyźni? I czego Kościół szuka w mężczyznach?
robak ziemny, który marzy
William Szekspir uważał, że „należy mówić o sobie tylko dobrze, bo nikt inny nie zrobi tego z równym przekonaniem”. Powróćmy zatem na chwilę do naszych kryzysów. Człowiek żyje w obrębie pewnych alienacji, paradoksów. Ciągle czuje się obco, nieswojo, chce siebie przekraczać, emancypować. Czuje się wolny, kiedy ma coś, do czego może dążyć, co może zdobywać, kiedy wierzy w jakiś osobisty postęp. Jego nieśmiałe jutro podpowiada mu, że mimo wszystko warto się trudzić i poświęcać. A jednocześnie zauważa w sobie i dokoła siebie wiele determinujących zakorzenień, które utrudniają bądź wręcz uniemożliwiają mu zrealizowanie rodzących się w nim pragnień i ambicji. W ten sposób rodzi się w nim bunt. Nie na wszystko ma przecież wpływ. Jako spadkobierca bagażu swoich przodków musi się liczyć również z tym, jakimi umiejętnościami i ograniczeniami obdarzył go los. W tym ogólnym zestawieniu postrzega siebie jako tego, który „posiada jednocześnie korzenie i skrzydła”. Jest jak „robak ziemny, który jednak marzy”, jak pisze francuska filozofka Chantal Delsol. Czy człowiek zdoła znaleźć równowagę między owymi antynomiami? Ów konflikt świadczy bowiem, że oba bieguny są w człowieku czymś nieusuwalnym i niezbędnym, a jednocześnie sprawiającym ból bycia więźniem tego, co chce się przekroczyć. Czy zatem na tym rozdrożu człowiek mimo wszystko zdoła dobrze o sobie myśleć? Czy będzie wierny swojej męskości i kobiecości? Czy w ogóle odgadnie, jakie one mają być?
tym, którzy chcą prostować
Powróćmy do naszej refleksji nad męskością. Sądzę, że zarówno w Kościele, jak i poza nim mężczyzna szuka najpierw kogoś, za kogo mógłby wziąć odpowiedzialność. Szuka domu, w którym stałby się murem, oparciem i zabezpieczeniem. Szuka kogoś, przed kim nie bałby się odkryć swoich ograniczeń i porażek z obawy, że zostaną wyśmiane bądź zlekceważone. Z kim w końcu mógłby przeżyć swój męski kryzys, dramat rozpięty pomiędzy tym, kim jest, a kim chce być. Dramat nigdy niegotowych i nieostatecznych wersji swojej męskości, ojcostwa i bycia mężem. Dramat swojego kawalerstwa, w którym nie ma nikogo, kto by mu powiedział o jego osobistych wadach, ale i zaletach. Dramat jutra, które choć pełne nadziei, to zarazem pełne obaw, że nie sprosta, że zawiedzie, że zdradzi. Że nie zmieni się dostatecznie i nie nawróci, choć obiecywał. Do prób męskich metamorfoz trzeba bowiem podchodzić z rezerwą. „Dla większości mężczyzn poprawić się, znaczy zmienić wady” (Wolter).
Wbrew wietrzącym kryzys męskości jestem przekonany, że nie nadchodzi żadne tsunami unisex czy ideologii gender. Osobiście nie rozumiem ani jednej, ani jakiejkolwiek drugiej strony takich sporów. I nie jestem wcale osamotniony w tym nierozumieniu. „Nikt nie rozumie świata, w którym żyje, ale jedni są w tym lepsi od innych” – mawiał Richard Feynman. Chrześcijaństwo ma do zaoferowania piękną wizję ludzkiej płciowości, ale błędem by było zmuszać kogokolwiek do jej przyjęcia. Uznaje ono również, że natura sama z siebie też wydaje pewne odgłosy. A człowiek? Można się na niego obrażać, że nie jest taki, jaki powinien być. Że chce przekraczać swoją naturę nie w tym, w czym akurat powinien, i że nie szanuje sacrum innych. Tylko jakie dobro wynika z tej obrazy?
Kryzys – jaki by nie był – jest codzienną drogą świata mężczyzn i kobiet. Poszukiwaniem równowagi ponad różnicami i biegunami wspólnych losów. Drogą codziennego odnajdywania nadziei w zgliszczach wczorajszych niepowodzeń i kogoś, kto stałby się „moim”, a ja „jego”. Jest w końcu sztuką godzenia się z własnym często pokręconym życiem.