O tym, jak naprotechnologia odmienia życie i pomaga Panu Bogu w czynieniu „małych cudów” w rozmowie z Pauliną Smoroń opowiada pani Urszula z Krakowa.
Czy pamięta Pani moment, w którym dowiedziała się, że będzie problem z zajściem w ciążę?
Nieco ponad rok staraliśmy się o dziecko, ale się nie udawało. Według pewnej niepisanej zasady, która mówi, że rok starań może świadczyć o pewnych nieprawidłowościach, wybraliśmy się do lekarza. Po zaledwie kilku badaniach pani doktor zaproponowała nam kontakt z kliniką in vitro, ponieważ sama się tym zajmowała i uznała to za najlepszą opcję.
Jak Pani zareagowała?Byłam zdruzgotana, bo w ogóle takiej drogi nie braliśmy z mężem pod uwagę. Żyliśmy pełni nadziei, że problem, który nas dotknął, nie jest aż tak wielki i że da się go jakoś rozwiązać.
Jak w takim razie trafiła Pani na naprotechnologię?
Z tego, co pamiętam, przeczytałam o niej w jakiejś gazecie w 2012 roku. Mało się wtedy o tym mówiło. To były dopiero początki stosowania tej metody i nie była ona aż tak znana. Ta droga nam odpowiadała, bo była zgodna z naszymi wartościami. Znaleźliśmy zatem trenera, który zaczął nas wszystkiego uczyć.
To chyba niełatwa terapia?
Tak, całość leczenia trwała w sumie 3 lata i muszę przyznać, że początki były bardzo żmudne, bo musieliśmy być bardzo skrupulatni w obserwacjach. Od trenera dostaliśmy arkusze do wypełniania i naklejki do nich. Całe dnie były po prostu obserwacją siebie i swojego ciała. Po 3 tygodniach znowu spotkaliśmy się z trenerem, żeby przeanalizować wyniki. Były one na tyle dokładne, że można było z nich wiele wywnioskować i zdiagnozować. Pod tym względem jest to naprawdę cenna metoda. Dopiero po około 4 miesiącach trafiliśmy do lekarza. Wizyty były bardzo długie i dokładne. Czasami trwały nawet 2-3 godziny, ponieważ lekarz brał pod uwagę wszystko, nawet moje pokarmowe nietolerancje. W wyniku tego musiałam zmienić dietę.
Czy naprotechnologia zmienia styl życia?
Zdecydowanie tak. Wszystko w naszym życiu podporządkowaliśmy leczeniu.
Nie brakowało Państwu przez cały ten czas wiary, że to się uda?
Zdarzały się oczywiście różne momenty. Pojawiało się niekiedy zwątpienie, zwłaszcza gdy dowiadywaliśmy się o kolejnych komplikacjach. Ponadto każdy następny miesiąc oczekiwania sam w sobie był trudny emocjonalnie. W dodatku pod koniec terapii, gdy mój mąż zrobił dodatkowe badania, okazało się, że jest niepłodny. Byliśmy już bardzo zmęczeni tymi staraniami, a ta informacja zamknęła przed nami wszelkie nadzieje. Ale na szczęście potem wkroczył Pan Bóg.
Co to znaczy?
Przez cały ten czas czuliśmy Boże prowadzenie i również dobre skutki tego naszego krzyża. Zbliżyliśmy się do siebie, byliśmy uważni na siebie nawzajem i przede wszystkim staraliśmy się być blisko Boga przez to, że całkowicie Mu w tym zaufaliśmy. Kiedy wydawało się, że po ludzku już nic się nie da zrobić, wkroczył On. Jeszcze miesiąc przed końcowymi badaniami, w wyniku których dowiedzieliśmy się o niepłodności męża, miałam w sobie mocne przekonanie, że powinnam odbyć rekolekcje w ciszy. Spakowałam się i pojechałam tam na tydzień. Wtedy doświadczyłam czegoś niespotykanego. Kiedy któregoś dnia trwałam na modlitwie, przez moją głowę przebiegały różne myśli, a wśród nich taka, że tak mnie duchowo pociągnęło to miejsce, iż na pewno za rok też tam przyjadę. Wtedy usłyszałam głos, który powiedział: „Nie, nie przyjedziesz tu, bo będziesz w ciąży”. Kiedy wróciłam do domu, wszystko opowiedziałam mężowi. Po dwóch tygodniach dostaliśmy wspomniane tragiczne dla nas wyniki badań. Zupełnie mi nie pasowało to do tego, co usłyszałam podczas rekolekcji. Tak się złożyło, że następnego dnia wyjeżdżaliśmy na rekolekcje z naszą wspólnotą, podczas których mój mąż swoją postawą zadziwił wszystkich, którzy poznali tę smutną wiadomość. Na przekór wszystkiemu trwał on w głębokim uwielbieniu i stanął do modlitewnej walki. Myślę, że bardzo skutecznej, bo dwa tygodnie po zakończeniu rekolekcji dowiedziałam się, że jestem w ciąży.
To taki mały cud…
Jak najbardziej! Oczywiście jesteśmy przekonani, że na ten cud złożyło się wszystko, co robiliśmy do tej pory, również wysiłki związane z terapią. Pan Bóg postawił do tego ostatnią kropkę.
Po pierwszym dziecku narodziło się kolejne i także teraz jest Pani w ciąży. Czy myśli Pani, że to jest również zasługa naprotechnologii?
Nasze drugie dziecko przyszło zupełnie niespodziewanie. Byłam tym zaskoczona, bo sądziłam, że będziemy mieli podobne trudności, jak z poczęciem pierwszego potomka. Dlatego traktuję to jako pewną konsekwencję tego długiego leczenia i kolejny mały cud.
Czy naprotechnologia jest szansą na biologiczne potomstwo dla każdej niepłodnej pary?
Myślę, że jest to metoda dobra dla wielu par, ponieważ ona się łatwo nie poddaje. Mamy przyjaciół, którzy również długo leczyli się za pomocą naprotechnologii. Kiedy okazało się, że z problemem niepłodności u mężczyzny nic nie da się zrobić, adoptowali dziecko, a pięć lat później poczęło się ich własne. To dowód na to, że lekarze i trenerzy naprawdę się nie poddają.
Spotkałam się z taką opinią, że przez pogłębienie świadomości własnej płodności naprotechnologia wzbogaca relacje między małżonkami. Pani też ma takie doświadczenie?
Oczywiście, bo ta droga nie jest łatwa. Spotkania z trenerem są nastawione przede wszystkim na to, żeby być razem. Mężczyzna uczy się tego, jak funkcjonuje ciało kobiety. Dzięki temu, że mój mąż był w to tak zaangażowany, nie czułam się w tym wszystkim sama. Bardzo nas to zbliżyło.
Czy naprotechnologia ma jakieś medyczne skutki uboczne, które Pani zauważyła?
Nic mi na ten temat nie wiadomo.
Co powiedziałaby Pani parom, które być może teraz zastanawiają się, czy nie sięgnąć po naprotechnologię?
Gdybym ja znów stała przed taką decyzją, na pewno weszłabym w to jeszcze raz. Nic się nie traci, a zawsze warto próbować, bo jest to metoda na tyle głęboko osadzona medycznie, że nie ma konkurencji. In vitro upada przy tym na wszystkich polach.