„Moja cela wygląda tak, jak cela mnicha sprzed trzystu lat. Łóżko, jakiś stolik, półka z książkami. Jedynie dodatkowo są komórka i komputer” – mówi o. Leon Knabit OSB, benedyktyn z Tyńca, w rozmowie z Karoliną Krawczyk.
Jest Ojciec mnichem, co kojarzy się raczej z życiem w odosobnieniu, a jednak istnieje Ojciec bardzo mocno w mediach. Jak można to pogodzić?
Mnisi nigdy nie byli „do tyłu”, jeśli chodzi o postęp techniczny. Gdy wynaleziono druk, to zaledwie dwadzieścia lat później drukowane książki były już w Tyńcu! Poza tym mnisi musieli sami tworzyć kulturę. Jeśli zakładali klasztor na jakimś bezludziu, a potrzebowali przecież wina i pszenicy, by móc wyrabiać komunikanty do sprawowania Najświętszej Ofiary, sami zajmowali się uprawą roślin. Podobnie było z pisaniem – żeby mieć pergamin, zajmowali się hodowlą zwierząt. Gdyby popatrzeć głębiej, to cała masa rozmaitych funkcjonalnych urządzeń powstawała właśnie w klasztorach.
Jako mnisi chcecie zatem być ciągle „na bieżąco” z postępem technologicznym…
Tak, a przecież Internet jest rzeczą obojętną. Można go użyć do różnych rzeczy: i do śledzenia tego, co robi papież, a można też na tym samym ekranie oglądać pornografię.
W moim przypadku było tak, że ja nigdy nie bałem się ani mikrofonu, ani kościoła pełnego ludzi. Moi przełożeni to zauważyli. Gdy do Polski przyjechał papież, wysłano mnie do posługi. Później, gdy telewizja zwróciła się do nas z zaproszeniem, znów mnie wysłano. Tak się potoczyło. Teraz mija już 25 lat, odkąd jestem obecny w telewizji.
I na dodatek Ojciec bloguje.
Siedem lat temu zostałem nawet „blogerem roku”. A teraz mam tytuł „pioniera blogingu”. To dlatego, że takich blogujących dziadków jak ja, pod dziewięćdziesiątkę, jest naprawdę niewielu.
Wróćmy to życia mniszego. Odnoszę wrażenie, zresztą poparte wieloma rozmowami ze znajomymi, że dzisiaj potrzebne jest świadectwo zakonnika jako kogoś, kto jest nieobecny w tym świecie, kto zajmuje się tylko adorowaniem Boga. Ojciec zdecydowanie łamie ten schemat, wychodząc do ludzi.
Przeor zajmuje się mnichami, szef kuchni gotuje, a ten, który jest odpowiedzialny za zakupy, wyjeżdża. Ten, co wydaje książki, czyli ja, musi pewne rzeczy robić na czas. Trzeba więc niekiedy usiąść, nieraz i do północy, i robić dzień z dnia, z dnia noc. Na co krzyczy i spowiednik, i przełożony…
To jest moja praca po prostu. Jako starszy pan teoretycznie jestem na emeryturze, ale w zakonie nie ma wolnego od zajęć, obowiązków. Dlatego, jeśli ktoś prosi o rozmowę, jestem do dyspozycji. Głoszę rekolekcje, wyjeżdżam… Czasem jest tak, że ktoś jest w naszej księgarni i prosi o dedykację do książki. Wtedy, jeśli jestem na miejscu, schodzę. Bywa, że podpisuję i półtorej godziny.
Ten natłok zajęć nie przeszkadza?
Na szczęście nie mam fobii do ludzi i dlatego nie jest to dla mnie ciężkie. Jeśli człowiek jest powołany do życia bez rodziny, powinien się zająć tym, co bardziej służy wszystkim ludziom.
Najnowsza książka Ojca to Bloger dusz. Tytuł ma oddawać Ojca działalność w Internecie. Ile z tych napotkanych dusz udało się poznać bliżej? Na pewno wiele osób prosi Ojca o modlitwę, pisze e-maile, dzwoni… Jak to ogarnąć?
Rzeczywiście tych ludzi jest bardzo dużo. Spójrz na mój telefon. Ile jest wiadomości?
125.
To i tak mało. Zanim przyszłaś, było 150. Jeśli mogę, odpisuję na te wiadomości, ale jeśli się nie uda, nie mam pretensji. Zostawiam to Panu Bogu po prostu. Czasem za długo siedzę w Internecie i robię nie to, co powinienem. Mnie tyle rzeczy interesuje… A to jakiś wulkan wybuchł, a to sprawdzę, jaka jest sytuacja na Ukrainie i w Rosji… I nagle mija pół godziny, które mogłem przeznaczyć na pisanie.
Co dla siebie Ojciec znajduje w Internecie?
Świeckich stron czytam niewiele. Ale z dziedziny duchowości… Tego jest naprawdę bardzo dużo! Obecnie czytam Ewagriusza z Pontu, Objawienia w Kibeho i książkę Mali Bogowie.
Jak sobie Ojciec radzi z negatywnymi komentarzami na swój temat? Takie też się pojawiają.
Nie mogę się tym przejąć. Kiedyś rozmawiałem z takim jednym bezpośrednio. Nic z tego, co wypisywał, nie powtórzył mi prosto w oczy. Napisać jest łatwiej, zwłaszcza pod nickiem. Jeśli wiem, że ktoś nie ma racji, w ogóle mnie to nie rusza. A jeśli ma rację, no to wtedy trzeba się poprawić.
Nadąża Ojciec w tym wszystkim z życiem duchowym, wewnętrznym?
Jest czas na jedno i na drugie. Święta Teresa Wielka, doktor Kościoła, miała taką historię. Akurat przyszli do niej jacyś wielmożni goście, gdy ona zajadała się… kuropatwą. „Mistyczka, a obżera się mięsem!” – tak o niej mówili. Na co ona odparła: „Kiedy mistyka, to mistyka, a kiedy mięso, to mięso”. Miała dystans.
To nie jest tak, że ja nie mam czasu na modlitwę. Po pracy jest klauzura. Moja cela wygląda tak, jak cela mnicha sprzed trzystu lat. Łóżko, jakiś stolik, półka z książkami. Jedynie dodatkowo są komórka i komputer. W ciągu dnia mam czas, by być pięć razy w kościele na wspólnotowych modlitwach. Codziennie odprawiam Mszę Świętą. Jest czas na adorację, czytanie Pisma Świętego, różaniec. Jak się jest w klasztorze, to cały czas żyje się „w klimacie” Pana Boga. Papież Wojtyła mówił, że w człowieku trzeba widzieć Boga, a w Bogu drugiego człowieka. Ale jak się człowiek uprze, to będzie mu wszystko przeszkadzać w modlitwie.
Kiedy św. Benedykt budował klasztor, jednocześnie głosił słowo Boże okolicznym poganom. Mnich nie może się zamknąć na głoszenie Słowa. Nasze powołanie nie jest tylko dla nas, zakonu. Owszem, czasem służy się poprzez to, że siedzi się „w zamknięciu”. Zakon kontemplacyjny jest jak płuca i serce – nie widać ich, a jednak pracują.
Czy w takim ferworze zajęć łatwo widzieć w drugim człowieku Boga?
Jestem już 60 lat w zakonie. Taki styl życia przyjąłem i teraz już prawie w ogóle nie mam z tym problemów. Kościół jest dla mnie wciąż najważniejszym miejscem, a z klasztoru wychodzę wtedy, gdy jestem do tego wezwany. Jestem przekonany, że jeśli ktoś jest powołany do takiego stylu życia, jest mu łatwiej, niż gdyby był do tego przymuszany. Mnie teraz już bardzo łatwo o pokój wewnętrzny, nawet wtedy, gdy jestem wśród ludzi.