„W pewnym momencie sztuka już nie była dla niego ważna. Nie wystarczała mu. To ludzie byli jego najpiękniejszymi obrazami. To mnie w nim oczarowało” – mówi Iwona Brandys, historyk sztuki, znawczyni dzieł św. Alberta Chmielowskiego. O perfekcjonizmie Świętego, jego wpływie na rozwój malarstwa i osobistych spotkaniach rozmawia z Karoliną Krawczyk.
Jakim artystą był Albert Chmielowski?
To typ wrażliwca, który szukał idealnego świata. Chciał w nim odnaleźć miejsce dla siebie. Przyjaciele mówili o nim: „Umysł głęboki, logiczny, dotarł do najsłuszniejszych pojęć o sztuce i jej stosunku do ludzkiej duszy”. Był jednym z pierwszych artystów XIX wieku, którzy wyciągnęli kwestie duchowe na powierzchnię. Z jednej strony poszukiwał swojej wersji malarstwa, która pokazałaby tę jego wrażliwość, z drugiej próbował dotrzeć do istoty sztuki, do jej ukrytego sensu.
Udało się mu?
Poszukiwania zaprowadziły go do odkrycia symbolizmu, a w nim mistycyzmu. Odkrywał duchową, transcendentalną naturę sztuki. Zaczął intensywnie studiować ten temat. Pomijam hagiografię, bo ona czasem sprawia, że umniejszany jest jego wpływ na sztukę. A ten na polskim gruncie jest niepodważalny. Złośliwi powiedzą znowu, że robimy z niego artystę „na siłę”, co nie jest prawdą. Wystarczy spojrzeć na jego wybitne neoromantyczne obrazy o charakterze nokturnów, jak Cmentarz włoski i Szara godzina. Widoczna jest w nich harmonia mroku i światła, pochłaniająca do swojego wnętrza inne części obrazu. Bije z nich melancholijna nostalgia. Intryguje mnie tu sposób przedstawiania tematyki przemijania, śmierci. Ja widzę w tych obrazach wewnętrzne cierpienie, smutek. Widać też u Chmielowskiego dużą fascynację twórczością Arnolda Böcklina. Adam był nie tylko mistrzem cienia, ale i koloru, „kontemplował go”.
Przeżycia z dzieciństwa mogły mieć na to wpływ?
Bez wątpienia. Miał zaledwie 8 lat, kiedy zmarł jego ojciec. Kilka lat później umarła także mama. W wieku 14 lat został sierotą. Wychowywała go dalsza rodzina, często się przeprowadzał, podejmował różne studia, ciągle poszukiwał swojej drogi. To był młody, niespokojny duch. Myślę, że właśnie dlatego tak chętnie przystąpił do powstania styczniowego w 1863 roku. Nie był malarzem, który od samego początku był przekonany o swoim talencie. Bardzo późno określił się artystycznie, a mimo to osiągnął niesamowite efekty. Ciężko pracował, szukając swojego miejsca i sposobu wyrazu. Zdawał sobie sprawę, jak wiele miał do nadrobienia.
Był perfekcjonistą?
O tak, zdecydowanie! Próbował ścigać niedoścignionego, kontemplował, dociekał. Uważał, że jeśli nie będzie przykładać się do pracy, to wszystkie mankamenty jego twórczości będą widoczne i okaże się, że jest niedouczony. Zresztą długo to sobie zarzucał. Tak uważali jego znajomi z akademii monachijskiej. Poza tym pokornie się uczył, studiował. To też część perfekcjonizmu.
Pasował do otoczenia?
Na pewno go potrzebował. Czy pasował? Myślę, że w pewnym sensie był odmieńcem, ale nadal zadziwiał swoich przyjaciół. Wyróżniał się kulturą osobistą, doskonałą znajomością języka francuskiego, literatury. Zaskakiwał rzetelnym studiowaniem dawnych mistrzów – Fra Angelica, Velasqueza, Rafaela. Początkowo uprawiał modne wówczas malarstwo realistyczne, szybko jednak poszedł w kierunku symbolizmu i coraz częściej głosił swoją wiarę w duchowy wymiar rzeczywistości. Wyraziście mówił o swoich gustach i stał się autorytetem w zakresie teorii sztuki. Młody Albert oburzał się na świat takim, jaki jest. To typowe dla młodego człowieka. Niewątpliwie był doświadczony życiowo i dlatego patrzył szerzej. Wyprzedzał dojrzałością swoich rówieśników i to mogło sprawiać, że był nieco „inny”. Trzeba pamiętać o jego kalectwie, które zapewne prowadziło do poczucia alienacji. Nie znam tekstu, który ukazywałby jego radosną stronę. Natomiast dość szybko pojawił się religijny rys jego osobowości, zarówno w twórczości, jak i w przekonaniach. Może po prostu zaczął odkrywać Boga.
Jego twórczość zmieniała się z czasem?
Czuł, że ma dużo do powiedzenia w malarstwie. Jestem pewna, że gdyby pozostał na drodze artystycznej, byłby czołowym twórcą. Dziś umniejszamy jego wpływy, chowając je za hagiografią. Tak nie wolno. Albert w pewnym momencie zaczął przejawiać troskę o kolegów. Pojawił się ojcowski rys w jego relacjach. Jako badacz nie potrafię dokładnie określić chwili, w której się to uwidoczniło. W pewnym momencie zaczął po prostu traktować sztukę jako środek, a nie cel. Fascynujące jest to, że zrodziła się w im potrzeba mówienia o wartościach. Zachęcał, by patrzeć na serce i na to, co wewnątrz człowieka. Rola mentora w dziedzinie etyki i estetyki to bardzo interesująca część jego osobowości. Powoli jednak sztuka stawała się dla niego coraz mniej istotna. Szedł głębiej.
Wiem, że jest Pani związana z br. Albertem nie tylko zawodowo. To przyszło z czasem. Najpierw było osobiste „spotkanie” ze Świętym…
Miałam wtedy jakieś 17 lat. Byłam młodą plastyczką, chciałam dostać się na Akademię Sztuk Pięknych, zdobywałam nagrody… To był czas kanonizacji br. Alberta. Moi bliscy, znając moją fascynację sztuką, pytali, czy znam tego „nowego świętego malarza”. Odpowiadając na te pytania, za każdym razem zastanawiałam się, dlaczego jego obrazy są inne, dlaczego takie tajemnicze. Po jakimś czasie pojechałam w góry do rodziny. Jedna z ciotek dała swojemu synkowi na imię Albert, właśnie na cześć św. Alberta. Zaskoczyło mnie to, że znają go na tej wsi, tak wielkiego człowieka i artystę. Wtedy zaczęłam poznawać jego życiorys.
Pani marzyła o ASP, a on zrobił coś zupełnie przeciwnego. Zostawił malarstwo na rzecz pracy wśród ubogich.
Otóż to. Nie mogłam pojąć, jak sztuka mogła przestać go interesować. Nie wystarczała mu. To ludzie stali się jego najpiękniejszymi obrazami. Przeżyłam coś w rodzaju wzruszenia serca, oczarowania. Jestem pewna, że to było działanie Ducha Świętego. Ostatecznie nie dostałam się na Akademię. Założyłam rodzinę, spodziewałam się dziecka. Lekarze mówili, że będzie córka, a urodził się syn. Oczywiście nazwaliśmy go Albert. Dziś to on do mnie przychodzi i mówi: „Mamo, ja wiem, że jestem twoją Akademią Sztuk Pięknych”. Drugi syn, Jakub, również ma zmysł artystyczny.
Dziś Pani rozumie decyzję Chmielowskiego?
Niedawno miałam spotkanie z pewnym ubogim człowiekiem. To było podczas pleneru, malowaliśmy z dziećmi kamienice na rynku. Wtedy podjechał na wózku inwalidzkim niepełnosprawny, po amputacji obu nóg, przypatrywał się nam. Zaczął z nami malować słońce, widać było, że cieszy się tą chwilą. Wtedy poczułam jeszcze raz to ogromne wzruszenie, poruszenie serca. Zrozumiałam decyzję br. Alberta, pomyślałam, że jest to rodzaj takiego wzruszenia, które może zadecydować o ludzkim życiu, np. o poświęceniu się chorym, najuboższym, bezdomnym – „opuchlakom”, jak wówczas potocznie ich określano.
Bratu Albertowi zawdzięczam to, że za dziełami sztuki szukam człowieka, jego życia. To niesamowite, ile w tych dociekaniach spotykam ludzkich natchnień, oczarowań, piękna, ale ile też skomplikowanych i trudnych historii. To one często decydują o wartości i sile dzieła, rejestrują też etapy życia twórcy.
Myślę, że poprzez sztukę można docierać do prawdy, doświadczać piękna, ale i można odnaleźć wiarę. Święty br. Albert doświadczył innego piękna, piękna spotkania z człowiekiem, wyrażanego już nie poprzez twórczość malarską, ale przez przywracanie zubożałym ludziom ich godności, pierwotnego oblicza. Poszedł za tym wezwaniem całkowicie. Był i nadal jest dla mnie wielką tajemnicą!