Swój wózek inwalidzki traktuje jak… wyczynowe buty. Byle iść do przodu, do ludzi cierpiących, samotnych, odrzuconych. Od prawie 30 lat żyje wśród trędowatych w Indiach i choć mogłaby już rozsiąść się wygodnie na emeryckiej kanapie, wciąż służy, bo czuje się potrzebna.
Doktor Helena Pyz wymyka się wszelkim schematom. Zachwyca jej żelazna konsekwencja, pełna ufności wiara w Boga i człowieka oraz przekonanie, że wszystko w życiu czemuś służy. Powtarza, że od człowieka zależy jedynie to, by Panu Bogu pozwolił rosnąć w sobie. Stygmat ciężkiej choroby przygotował ją do pracy wśród trędowatych. W podstawówce zachorowała na Heinego-Medina. Wywróciło to do góry nogami jej dziecięcy świat. Czterokończynowe porażenie najpierw totalnie ją unieruchomiło, potem przyszło długotrwałe leczenie i żmudna rehabilitacja. Szkolną ławkę zastąpiły szpitale i sanatoria oraz kolejni spotykani lekarze. To wyznaczyło drogę jej pierwszego powołania. Wybierając medycynę, chciała być taka jak oni. Na studiach spotkała żywego Boga. Odkryła go na kartach Ewangelii, którą przeczytała od deski do deski i stwierdziła, że to musi być prawda. I konsekwentnie za tym poszła. Nieodłączne kule nie były ograniczeniem, bo, jak powtarza, wszelkie bariery są w naszej głowie. Jeździła na rowerze (przywiązując sobie chorą stopę do pedału), wakacje spędzała z braćmi pod namiotem, uczestniczyła w pieszych pielgrzymkach na Jasną Górę, a gdy tylko nadarzyła się okazja, zrobiła prawo jazdy. Studia skończyła z doskonałym wynikiem, jakby odpowiadając na zapamiętaną z dziecięcych lat zachętę taty: „Inni będą zdobywać medale w sporcie, ty możesz w nauce”. Na studiach miało też miejsce kolejne przełomowe spotkanie. Uciekła od chłopaka, z którym spędzała wakacje, bo zobaczyła, że brakuje wartości, które by ich naprawdę łączyły, i pojechała nad Bałtyk. Tam spotkała kobietę, która na plaży pięknie mówiła o Matce Bożej. To zawiodło ją na Jasną Górę, a przez Maryję do Instytutu Prymasa Wyszyńskiego, w którym swe życie całkowicie oddała Bogu. Śluby czystości, ubóstwa i posłuszeństwa złożyła na ręce kard. Stefana Wyszyńskiego. Zaczęła pracować jako internista, angażując się m.in. w organizowanie zakładowej Solidarności.
świt życia trędowatych
O tym, że w Jeevodaya trędowaci potrzebują lekarza, usłyszała na imieninach u koleżanki. Opowiadano wówczas o ośrodku kierowanym przez polskiego pallotyna, a jednocześnie lekarza, ks. Adama Wiśniewskiego, który sam walczył z rakiem, i o tym, że po jego śmierci nie będzie komu przejąć opieki nad kilkoma tysiącami trędowatych. Pomyślała wówczas, że w warszawskiej przychodni zawsze będzie miał ją kto zastąpić i następnego dnia zgłosiła gotowość do wyjazdu. Na paszport i wizę do Indii czekała dwa lata. Wyjechała, gdy w Polsce trwały obrady Okrągłego Stołu. Początki nie były łatwe. Nieznajomość miejscowego języka, zupełnie inna kultura, podziały kastowe i choroba, o której wiedziała tyle, ile przed wyjazdem wyczytała z… encyklopedii. Gdy dotarła do Indii, gdzie mieszka 70 proc. wszystkich trędowatych na świecie, założyciel ośrodka już nie żył. Brakowało pieniędzy na codzienną garść ryżu, nie było potrzebnych leków, piętrzyły się trudności. Zakasała rękawy i bez zbędnego narzekania wzięła się do roboty. Jej nauczycielami, a zarazem oparciem stali się trędowaci przeszkoleni przez ks. Wiśniewskiego. Do dziś stanowią trzon jej zespołu. Nie boją się dotknąć chorego, którego hinduski lekarz nie dotknie, z obawy, że straci pozostałych pacjentów. Mimo że trąd dzięki antybiotykom jest zupełnie wyleczalny, to wciąż oznacza wykluczenie i odrzucenie. „I to jest obecnie największy problem, gdy chodzi o leczenie. Pokonanie istniejących barier społecznych, co oznacza m.in. zgłaszanie się do lekarza we wczesnym stadium choroby, gdy nie ma jeszcze okaleczeń. Bo one są stygmatem spychającym na samo dno tego kastowego społeczeństwa. Stajesz się niedotykalnym” – mówi lekarka. Jeetram trafił do środka, gdy młodszy brat poprosił go, żeby odszedł, bo przecież żadna kobieta nie przyjdzie do męża, w którego domu jest trędowaty. Mamtę wypędził brat po śmierci matki, która ją chroniła, nie chciał jej utrzymywać. Już w pierwszej pracy straciła część palców – z powodu porażonych nerwów nie czuła, że kamienie, które nosiła, są gorące. Jeevodaya znaczy świt życia i takim właśnie jest miejscem. Nie kolejną kolonią, ale domem dającym nowe życie trędowatym i uczącym zdrowych, czym jest prawdziwa wspólnota.
Abiszek, znaczy błogosławieństwo
W kraju, gdzie szerzy się analfabetyzm, wciąż podstawowym zajęciem trędowatych pozostaje żebractwo. „W naszym ośrodku dostają przepustkę do nowego życia, mogąc uczyć się na bardzo dobrym poziomie aż do matury” – mówi dr Helena. Ośrodek to także przychodnia i różne warsztaty. Rehabilitacja odbywa się przez pracę. „O tym, że nie wystarczy dawać, ale trzeba też wymagać, zrozumiałam, kiedy opiekowałam się ciężko okaleczoną trądem kobietą. Nie chciała jeść, widziałam, że nie chce żyć” – opowiada lekarka. „Pewnego dnia musiałam się zająć pacjentką w dużo gorszym stanie. Byłam zmęczona upałem. Poprosiłam: «Videshani, przynieś mi wody». Zobaczyłam wówczas niesamowitą przemianę. Uśmiechnęła się. Po raz pierwszy od lat poczuła się komuś potrzebna. Dziś swymi kikutami dłoni chętnie pracuje przy czyszczeniu ryżu”. Mieszkańcy Jeevodaya mówią do dr Heleny: Mami, czyli mamo. „Moje życie jest dowodem na to, że jeśli zaufasz, Ewangelia zacznie się spełniać w twoim życiu. Jezus mówi: «Jeśli opuścisz matkę i ojca, to zyskujesz stokroć więcej». Ślubując czystość, świadomie zrezygnowałam z macierzyństwa, a mimo to mam kilkaset dzieci!” – mówi z uśmiechem. Wiele maluchów dosłownie wydarła śmierci. Tak było choćby z Patrycją-Savatiri, która właśnie zdała maturę. Kiedy przyniesiono ją do ośrodka, miała 4 miesiące i nie ważyła nawet 2 kg. Jej wychudzone ciałko mieściło się w dłoni lekarki, która przez pierwsze tygodnie karmiła ją kroplami mleka ze strzykawki.
W ośrodku, który jest katolicki, większość mieszkańców stanowią wyznawcy hinduizmu. W kraju, gdzie umacnia się hinduistyczny nacjonalizm, taka koegzystencja to wyjątek. Różnice religijne w Jeevodaya nikomu nie przeszkadzają, są jedną wielką rodziną. „Ja im nie niosę pomocy, ja z nimi jestem. Czuję się wyróżniona, że mogę tu pracować. Mamy różne korzenie, należymy do różnych kast i nie wyznajemy jednej religii, ale stanowimy jedną wielką rodzinę trędowatych. Ja leczę, ktoś inny sprząta, gotuje, szyje. Tak jak w rodzinie” – podkreśla lekarka. Wyznaje, że nie wiedziała, iż w kraju niekatolickim ważne jest wszystko, co się robi, jak się wygląda, mówi, zachowuje, że wszystko może być świadectwem lub jego zaprzeczeniem. „Jak ja żyję, tak będą odbierać chrześcijaństwo ci, którzy są wokół mnie. Wystarczy żyć według tego, czego wymaga wypełnienie ślubów, chrześcijaństwo i moje zaangażowanie. Jeśli nie mówią one same za siebie, tym gorzej dla mnie, fatalnie, dwója ze sprawowania” – śmieje się lekarka. Jej przykład pociąga, a wielu hinduistom pozwala poznawać chrześcijaństwo. Tak było w przypadku rodziny Bastia, gdzie w ciągu kilku lat wszyscy po kolei poprosili o chrzest – siostry, rodzice i na końcu najstarszy brat, by swym wyborem nikogo nie obligować. Jeden z nich ma na imię Abiszek, co znaczy błogosławieństwo. I jak mówił w czasie ŚDM w Krakowie, obecność dr Heleny w ich rodzinie trędowatych i odrzuconych jest dla nich takim właśnie błogosławieństwem. System kastowy w Indiach nie zna współczucia. Jeśli jesteś trędowaty, to znaczy, że na to zasłużyłeś. Paradoksalnie jednak w tej samej kulturze ci, którzy pomagają najbardziej pogardzanym, uznawani są przez Hindusów za ludzi Boga.