Płacz małego Edwarda od przeszło godziny doprowadzał opiekunów pięcioletniego terrorysty do rozstroju nerwowego. Tymczasem malec ani myślał skończyć zawodzenia, dopóki nie uzyska tego, co chciał. Wreszcie – niespodziewanie – cisza… „No wreszcie przestałeś płakać!” – z wyraźną ulgą w głosie powiedziała ciotka. Na co pięciolatek z błyskiem w oku odpowiedział: „Nie przestałem, tylko odpoczywam…”.
Lata mijały… Edward przyjął święcenia kapłańskie w Zgromadzeniu Najświętszych Serc i przybrał imię Mateo. Gdy miał 31 lat, w 1906 roku potężne trzęsienie ziemi nawiedziło Chile. Niegdysiejszy mały terrorysta zmienił się wprawdzie pod wieloma względami – dojrzał, zmądrzał, ale dawne nieprzejednanie pozostało. Prowadzone bez umiaru i umiejętności odpuszczenia (tym razem samemu sobie) zaangażowanie w akcję ratunkową skończyło się totalnym wyniszczeniem organizmu. W poczuciu, że koniec jest bliski, o. Mateo wyjechał do Paray-le-Monial w Europie. Nie miał nadziei na cud uzdrowienia. Chciał przygotować się do śmierci.
I tu historia gwałtownie przyspiesza… Młody kapłan nie tylko nie umarł, ale wyjechał z Paray-le-Monial z poczuciem misji, choć zapewne jeszcze nie wiedział, że przejdzie do historii jako gorliwy apostoł intronizacji Serca Jezusowego w rodzinach. Mocno przemawiała do niego jedna z obietnic, które Pan Jezus złożył św. Małgorzacie Marii: „Będę hojnie błogosławił miejsca, w których będzie czczony obraz mego Serca”.
Ale zostawmy na chwilę historię oraz trochę niedzisiejszy sztafaż i zastanówmy się, o co chodzi w samej idei intronizacji…
kto tu rządzi?
Co jest ważniejsze: szyja czy głowa? Kto powinien rządzić w rodzinie? Któż z nas nie uczestniczył nigdy, a przynajmniej nie słyszał takiej czy podobnej dyskusji? Kto z nas nie śmiał się z seksistowskich dowcipów, sprowadzających się do podkreślania wyższości jednej płci nad drugą? To tylko żarty… Jasne, ale może by tak spróbować odpuścić sobie całą tę walkę o władzę. A może pozwolić, by dom nie oznaczał jedynie zadaszonych ścian, lecz miejsce, w którym jest miłość, w którym króluje Miłość (!), a naczelną zasadą nie jest prawo dżungli, lecz prawo miłości?
I właśnie o to w tym wszystkim chodzi. Jeśli sprowadzimy całą ideę intronizacji Serca Jezusowego w rodzinach do powieszenia na ścianie obrazka Serca Jezusa czy postawienia w ogródku Jego figurki i na tym skończymy – z poczuciem samozadowolenia i oczekiwaniem, że tam gdzieś w niebie Pan Jezus zrobi wielkie „Wow!” i zacznie obsypywać nas swoimi darami – jesteśmy doprawdy godni politowania. Obraz czy figura nie mogą stać się celem samym w sobie ani formą kontraktu z Panem Bogiem, podszytą przekupstwem („Ja Ci obrazek – Ty mi…” ). Obraz powieszony w widocznym, godnym miejscu ma pełnić rolę przypomnienia, kto tu rządzi – szczególnie w sytuacjach, gdy nasze ego wpycha się na domowy tron i oczekuje od innych uległej i pokornej służby.
Obraz na ścianie, mowa o królowaniu Miłości – czy to jednak nie przejawy pobożności kobiecej, a w dodatku stosownej raczej dla tych młodszych i romantycznie nastawionych? Czy o miłości można rozmawiać z tzw. normalnym mężczyzną, a nie żadnym nawiedzonym artystą? Czy w ogóle miłość może być nazwana męską cnotą? Przecież każdy wie, co w popularnej kulturze kryje się za pojęciem „prawdziwego mężczyzny” – człowiek w masce twardziela, który panicznie boi się, że inni twardziele zarzucą mu sentymentalizm i śmieszność.
miłość wojownika
Odpowiedź o. Mateo jest warta rozważenia. W swojej niegdyś ogromnie poczytnej książce Jezus, Król Miłości podkreśla on, że ten rzekomy rozsądek i stąpanie mocno po ziemi stanowią fasadę dla lęku przed ofiarą, lęku przed straceniem twarzy, która przecież nie jest prawdziwą twarzą. Przede wszystkim jednak trzeba pamiętać – przypomina nasz bohater – że mówiąc o miłości, nie można utożsamiać jej z miłością uczuciową, zmysłową, romantyczną i „słodkawą”. „Przeciwnie – wyjaśnia – mówiąc o życiu z miłości, mamy na względzie wolę męską – fortem ut mors – silną jak śmierć, a nawet silniejszą, bo sięgającą poza granicę śmierci”.
„Gdy miłość zaczyna kiełkować w duszy – czytamy dalej we wspomnianej pozycji – to jest ona nieraz połączona z oschłością i brakiem uczucia. Ale jednak to jest prawdziwa miłość, nawet większa, dzielniejsza i bardziej szczera niż rzewne pociechy zmysłowe”. Miłość bowiem to – zdaniem naszego bohatera – „życie obowiązku mimo trudności i mimo cierpienia”.
Żywa, głęboka miłość zapala w sercu nienasycone pragnienia, a nie zachcianki, kaprysy lub nieokreślone urojenia. „Chodzi tu – tłumaczy o. Mateo – o potężne pragnienia wynikające z ducha Ewangelii (…), nie o fantazję lekkoduchów, którzy rozczulają się na widok krzyża, a przy pierwszym zetknięciu się z ofiarą, przy pierwszym upokorzeniu zmieniają się zupełnie”. Czy takie zdefiniowanie miłości jest naprawdę niemęskie? Czy nie jest ona raczej postawą wojownika, który nie ustanie, dopóki nie osiągnie celu?
Ojciec Mateo Crawley-Boevey był właśnie jednym z takich nieustraszonych i niezniechęcających się przeciwnościami apostołów królestwa Bożego na całym świecie. Niegdysiejszy uparciuch był jednym z ewangelicznych gwałtowników, którzy zużyli swoje siły w służbie orędzia miłości Najświętszego Serca Pana Jezusa. Zmarł 4 maja 1960 roku. Obecnie toczy się jego proces beatyfikacyjny.