W surowej scenerii prosektorium Instytutu Anatomii Patologicznej w Neapolu panowała cisza. Wokół stołu sekcyjnego, na którym spoczywały zwłoki mężczyzny w średnim wieku, stało grono młodych, ubranych w białe kitle adeptów medycyny. Ich wzrok, zaledwie prześlizgnąwszy się po ciele zmarłego, skupiony był jednak na twarzy wyraźnie starszego od nich, lecz jeszcze nie starego mężczyzny, który z kolei wpatrywał się w krucyfiks. Krzyż ten dr Moscati kazał umieścić w widocznym miejscu i opatrzeć łacińską sentencją: Ero mors tua, o mors. Zdanie to, zaczerpnięte z Księgi Proroka Ozeasza (Oz 13,14), znaczy: „O śmierci, będę twoją śmiercią”.
śmierć pychy
Wzrok lekarza przesunął się powoli z krucyfiksu na zwłoki, a potem na twarze młodych ludzi, którzy nadrabiając miną, próbowali udawać, że na swoje pierwsze ćwiczenia w prosektorium przyszli bez obaw, a wręcz z entuzjazmem. Po części z resztą była to prawda – wielu z nich słyszało od starszych kolegów, że zajęcia z dr. Moscatim są wyjątkowe, gdyż wykładowca nie tylko jest znakomitym fachowcem, ale i człowiekiem ogromnej klasy. Nie zmieniało to jednak faktu, że tylko naprawdę nieliczni nie odczuwali żadnej obawy na myśl o bezpośrednim kontakcie z ludzkimi zwłokami. Doktor poważnym, ale spokojnym głosem przerwał panującą ciszę, zwracając się do nich: „Spójrzcie, Panowie, jakże pouczająca jest śmierć! Tutaj kończy się pycha ludzka! Oto czym jesteśmy! Kiedyś był on naszym pacjentem, dziś zobaczymy niektóre należące do niego organy”. A po chwili, zdawać by się mogło mimochodem, spoglądając na jednego ze studentów, dodał łagodnie: „Jeśli wy, młodzi, od czasu do czasu zastanowilibyście się nad śmiercią, bylibyście znacznie lepsi”.
Paradoksalnie to właśnie ta łagodność poruszyła adresata tych słów najbardziej. Wiedział, o co chodzi. Nie dalej, jak poprzedniego dnia, idąc po uczelnianych korytarzach z kolegami, perorował głośno, że lekarze nie powinni tracić swego cennego czasu dla „przypadków beznadziejnych, dla całej tej śmierdzącej hołoty, która nie dość, że jest niedomyta, to jeszcze próbuje naciągać na leczenie za darmo, tłumacząc, że nie ma pieniędzy”. W zapale oratorskim kompletnie nie zwracał uwagi na mężczyznę, który szedł przed nim, a w pewnym momencie przystanął, odwrócił się i spojrzał mu prosto w oczy. Ten krótki moment wystarczył jednak, by cała dotychczasowa elokwencja opuściła studenta, a towarzysze, którzy do tej pory zdawali się mu przyklaskiwać, opuścili go, tłumacząc się koniecznością załatwienia jakichś ważnych spraw. Każdy wiedział, że dr Moscati, bo oczywiście on był owym mężczyzną, ma na ten temat odmienny pogląd. Każdego dnia, gdy wracał do domu po dyżurze w szpitalu, przed jego drzwiami kłębił się tłum pacjentów, z których ogromna większość nie była w stanie zapłacić za poradę lekarską ani nawet wykupić leków. Tajemnicą poliszynela było, że doktor wiele razy z własnej kieszeni pokrywał koszty leczenia, a nieraz nawet fundował posiłki dla tych, których problemy zdrowotne wynikały głównie z chronicznego niedożywienia. Dodać tu trzeba, że nie był on jedynie poczciwym lekarzem, ale cenionym diagnostą i naukowcem, docentem uniwersytetu w dziedzinie fizjologii człowieka i chemii fizjologicznej.
i jedno i drugie
Giuseppe Moscati urodził się w 1880 roku jako syn cenionego prawnika, lecz nie poszedł w ślady ojca. Poruszony wypadkiem brata, który doznał poważnego urazu głowy, spadając z konia podczas defilady wojskowej, wybrał studia medyczne, kierując się głębokim pragnieniem niesienia pomocy ludziom zmagającym się z cierpieniem. Szybko zdał sobie sprawę, że skupiając się jedynie na leczeniu ciała, nigdy nie zostanie się dobrym lekarzem, nawet jeśli – tak jak on – zyska się sławę świetnego diagnosty. Dlatego swoich uczniów zwykł napominać: „Macie pamiętać, że wasi chorzy przede wszystkim mają duszę, do której musicie umieć się zbliżyć, i którą musicie przybliżyć do Boga; pamiętajcie, że macie zobowiązanie miłości w waszym gabinecie, gdyż tylko w ten sposób możecie wypełnić wielki mandat niesienia pomocy w nieszczęściu”.
Mówiąc o nim jako o czcicielu Najświętszego Serca Pana Jezusa, nie próbujemy sugerować, że był autorem traktatów teologicznych czy promotorem tego nabożeństwa. Kim zatem był? Człowiekiem, który pozwolił Bogu przemienić swoje serce na wzór Jezusowego. Jego gorącym pragnieniem było codzienne praktykowanie miłosierdzia: „Bóg jest miłością. Kto miłuje, trwa w Bogu, a Bóg w nim. Nigdy nie zapominajmy, by każdy nasz dzień, więcej, każdą chwilę kierować ku Bogu, czyniąc wszystko dla miłości” – mawiał. Zachowała się przypadkiem kartka, na której spisał słowa modlitwy: „Jezu, moja miłości! Twoja miłość utrzymuje mnie w uniesieniu; Twoja miłość mnie uświęca, kieruje mnie nie wyłącznie do jednego stworzenia, ale do wszystkich stworzeń, ku nieskończonemu pięknu wszystkich bytów, stworzonych według Twojego wyobrażenia i na Twoje podobieństwo”.
lek na ból świata
Był głęboko przekonany, że to nie wiedza, lecz miłosierna miłość ma moc przemienić świat, dlatego choć mógł skupić się jedynie na działalności naukowej jako szef katedry w Klinice Fizjologii Wydziału Medycznego w Neapolu, zdecydował się nie porzucać pracy w szpitalu. „Wielu nieszczęśliwych przestępców i grzeszników trafia do szpitali z woli miłosiernego Boga, który pragnie ich ocalenia. Powołaniem sióstr, lekarzy, pielęgniarzy i całego personelu szpitala jest współpraca z tym nieskończonym Miłosierdziem, pomagając, wybaczając, poświęcając się” – zapisał w swoim dzienniczku, dodając: „Jakże my, lekarze, jesteśmy szczęśliwi, jeżeli zdajemy sobie sprawę, że poza ciałem mamy do czynienia z duszą nieśmiertelną, którą Ewangelia nakazuje nam miłować jak siebie samego”.
Był przekonany, że ból to nie tylko sprawa neurofizjologii, ale nade wszystko „krzyk duszy”, na który lekarz jak brat powinien nadbiec „z gorącą miłością i miłosierdziem”.
Gdy zmarł, wiosną 1927 roku, żegnała go rzesza uczonych, studentów i prostych ludzi, z których jeden zapisał w książce kondolencyjnej drżącą ręką: „Opłakujemy go, ponieważ: świat utracił świętego, Neapol – przykład wszelkiej cnoty, a biedni chorzy stracili wszystko”.