Kiedyś usłyszałem, że 99 proc. małżeńskich problemów orbituje wokół trzech rzeczywistości. Jedną z nich są finanse.
wiara, seks i…
Na samym początku ustalmy, że dwie pozostałe płaszczyzny, z którymi w małżeństwie prędzej czy później musimy się zmierzyć to – nie inaczej – wiara i seks. Mam jednak przeczucie, graniczące z pewnością, że to na temat małżeńskich finansów ciągle za mało się mówi, pisze, dyskutuje. Jest to, skądinąd szczególnie w katolickich kręgach, temat niewygodny, marginalizowany, niechętnie podejmowany. I jednocześnie – jak potwierdzają doświadczenia wielu małżeństw, których los zawisł na włosku właśnie z powodu niewłaściwego stosunku do pieniądza – temat bardzo ważny.
Jak pokazują badania, jedną z najczęstszych przyczyn rozwodów w Europie Zachodniej są nieporozumienia na tle finansowym. I choć w naszym kraju takie powody wskazywane są tylko w jednym na dziesięć przypadków, to stawiam dolary (sic!) przeciw orzechom, że osławiony na salach sądowych płaszczyk „niezgodności charakterów” niejednokrotnie przykrywał sporne wyciągi bankowe. Co jednak zrobić, jeśli dla nas to właśnie ślubowana przed Bogiem miłość małżeńska jest najważniejsza? Czy finanse mogą mieć wtedy decydujące znaczenie?
miłość jest najważniejsza? Tak, ale…
To nie jest tak, że my o pieniądzach nie rozmawiamy, bo nie lubimy o nich rozmawiać. Problem stanowi to, że my nie potrafimy o nich rozmawiać. Nikt nas tego nie nauczył. Pomyśl, kiedy ostatnio rozmawialiście w małżeństwie na temat pieniędzy i nie była to zaczepka w stylu: „Po co ci kolejna bluzka?!” albo: „Wydajesz pieniądze na fast food, a brzuch rośnie!”? Takie przykłady można mnożyć szczególnie wtedy, kiedy budżet nie zawsze się spina. Dlatego im wcześniej, najlepiej jeszcze w narzeczeństwie, zdecydujemy do czego chcemy dążyć pod względem finansowym w naszym wspólnym życiu, tym lepiej.
Na początku budowania relacji narzeczeńskiej, a później małżeńskiej jest to oczywiście trudne, ponieważ wywodzimy się z różnych rodzin, mamy inne doświadczenia związane z pieniędzmi, czasem bardzo różny status majątkowy czy wykształcenie. Do tego dochodzi podniesiony średni wiek wchodzenia w małżeństwo. Jeszcze pokolenie temu nowożeńcy w Polsce zaczynali „od zera”, wspólnie się dorabiali i razem uczyli się – z lepszym czy gorszym skutkiem – zarządzać swoimi finansami. Teraz nierzadko zarówno narzeczona, jak i narzeczony mają własne dochody, mieszkania czy samochody, a przede wszystkim nawyki dotyczące wydawania pieniędzy.
w tym cały jest ambaras
Wyobrażam sobie sytuację młodych małżonków, dwoje kochających się, „przygotowanych do małżeństwa” ludzi. On marzy o wielkim biznesie i pieniądzach, dzięki którym będzie mógł charytatywnie czynić wiele dobra. Ona marzy zaś o spokojnym życiu i zamiast oglądać pieniądze na koncie, wolałaby oglądać męża w domu. Ktoś, kto stoi z boku, mógłby w pierwszym momencie pochopnie ocenić: „Nie dobrali się”. W większości przypadków cały problem polega jednak na tym, że tym dwojgu nigdy nie przyszło do głowy, by o swoich aspiracjach finansowych szczerze porozmawiać. Zdarza się niestety i tak, że mimo deklaratywnego „bycia jedno” małżonkowie realizują indywidualne pomysły na życie (np. delegacje, branie nadgodzin), będąc święcie przekonanymi, że działają dla dobra całej rodziny.
Jeszcze tylko małżeński miks wyniesionych z domu rodzinnego naleciałości, czyli ona mówi: „Bóg dał dzieci, to da na dzieci”, on z kolei: „Miłością się nie najesz” i kłopoty (finansowe) przez duże „K” gotowe. Rzecz w tym, że młodzi – niezależnie od tego, jaką edukację finansową przebyli – będą się o te „kocie głowy” potykać, aż zrozumieją, że tylko grając w jednej drużynie, są w stanie wygrać. Bo małżeństwo w każdej jego długości i szerokości, również „od pierwszego do pierwszego”, wygrywa się li tylko bliskością.
najpierw wspólnota serca
W jednej ze swoich książek abp Grzegorz Ryś przytoczył historię pewnej kobiety, która przyszła do niego z zapytaniem, czy może skorzystać z pieniędzy męża, bo nie ma na życie. Okazało się, że mąż zarabiał, a ona nie, bo zajmowała się dziećmi i domem. Chciała się dowiedzieć, czy korzystając potajemnie z pieniędzy męża, grzeszy lekko czy ciężko. Pisze on: „Problemem nie jest to, że bierze te pieniądze, ale to, że nie ma między nimi wspólnoty ducha. (Małżonkowie) powinni wspólnie usiąść i porozmawiać, na co będą wydawać pieniądze. Więcej, to powinna być rozmowa o tym, na ile są sobie bliscy jako osoby. Wspólny majątek przyjdzie potem. Przyczyna jest zawsze głębiej”.
Najpierw bliskość, a mówiąc językiem biblijnym: jedno serce, jeden duch, jedna wiara, a dopiero potem wspólny majątek. To właściwa kolejność. W innym przypadku kawałek metalu, zwykła materia, zawsze jawić się będzie jako coś złego, coś co w konsekwencji może stać się dla małżonków kością niezgody. Człowiek może bowiem zrobić z pieniądza dobry albo zły użytek. Małżonkowie powinni uzmysłowić sobie, że jeśli będą korzystali z małżeńskich pieniędzy z miłością, użytek ten będzie zawsze dobry.
róbcie to razem!
Niezależnie od tego, czy to mąż zapełnia co wieczór komórki Excela budżetowymi wyliczeniami, czy może żona zbiera wszystkie paragony i skrzętnie notuje w kajecie nawet najdrobniejsze wydatki, warto pamiętać, że w małżeńskiej wspólnocie majątkowej, jak sama jej nazwa wskazuje, o pieniądze należy dbać wspólnie. Ważne, by każdy ze współmałżonków miał na decyzje finansowe jasno określony wpływ i jednocześnie brał za każdą z nich – wprost proporcjonalnie do tego wpływu – odpowiedzialność.
Bo w zdrowym podejściu do małżeńskich finansów nie chodzi wszak tylko i wyłącznie o technikalia rodem z: „Czy po ślubie powinniśmy otworzyć wspólne, czy lepiej zostać przy osobnych kontach bankowych?”. Rzecz nawet nie w zaufaniu jako takim. Chodzi o odpowiedź na pytanie, czy mimo wspomnianych różnic w pochodzeniu, wykształceniu czy zapatrywaniu na finanse nowo powstałej rodziny, jesteśmy na tyle wolni, by oddać żonie/mężowi całego/całą siebie, w tym „nasze” pieniądze? Nie w dowodzie miłości, tylko w jej darze?