Człowiek nie zawsze bywa szczęśliwy z bycia sobą. Czasami nie odnajduje w sobie dość miejsca dla siebie samego. Innym razem chciałby zamienić się tym miejscem z kimś drugim. Nie zawsze też potrafi i chce cierpliwie uczyć się siebie, żyjąc w przekonaniu, że na swój temat wie już właściwie wszystko. Tymczasem to, co nazywamy własną tożsamością jest nie tyle stabilnym portem, do którego ciągle wracamy, co przede wszystkim naszą podróżą poprzez przeżywane w czasie życia doświadczenia.
w kręgu podejrzeń
Jest w Ewangelii wg św. Jana fragment, który opisuje spotkanie dwóch znajomych: Filipa i Natanaela (J 1,43-51). Tekst wskazuje, że to wydarzenie poprzedza dialog pomiędzy Jezusem a Filipem. Filip, który postanowił pójść za swoim Mistrzem, spotyka następnie Natanaela i zachęca go do czegoś analogicznego: „Znaleźliśmy Tego, o którym pisał Mojżesz w Prawie i Prorocy – Jezusa, syna Józefa, z Nazaretu”. Zastanawiająca jest reakcja Natanaela, który na propozycję swojego kompana odpowiada: „Czy może być co dobrego z Nazaretu?”. Oczywiście swoisty sceptycyzm, który daje o sobie znać w tych słowach, może być wielką wartością. Pozwala on bowiem nie tylko sceptykowi, ale również jego adwersarzowi zastanowić się nad słusznością pewności własnych przekonań, a być może również pogłębić osobistą wiedzę poprzez spojrzenie na określoną sprawę z innej perspektywy. Jezus wyraża przecież uznanie wobec tej postawy w słowach: „Oto prawdziwy Izraelita, w którym nie ma podstępu”. Z drugiej strony jednak ów sceptycyzm objawia pewne stereotypy, które zabetonowały się w głowie Natanaela. Jego pytanie: „Czy może być co dobrego z Nazaretu?” wyjawia bowiem być może oparte nie na osobistych doświadczeniach, ale w jakiś sposób zdobyte uprzedzenia na temat ludzi pochodzących z określonego obszaru. „Jestem przekonany, że Nazaret nie jest najlepszym miejscem do życia na tej planecie. Mówi się o ludziach z tego miasta, że są złodziejami, rozpustnikami, a do tego zadowolonymi z życia cwaniakami”. Taki stereotypowy obraz kształtuje się w ludzkiej głowie bardzo łatwo. Można nawet powiedzieć, że jako ludzie nie potrafimy żyć bez podobnych zaszufladkowań, poprzez które radzimy sobie w codzienności, darząc niektórych zaufaniem, innym zaś odmawiając prawa do przebywania w naszym towarzystwie. Psychika człowieka domaga się takich kategoryzacji. Nie wszyscy są naszymi przyjaciółmi, nie wszyscy są nawet naszymi wrogami, większa część ludzkości jest nam po prostu obojętna. Potrzebujemy każdej z tych grup, by móc osadzić własne życie w określonych kontekstach. W pewnej mierze jest zatem zrozumiałe, że lubimy „swoich”, a nie tolerujemy „obcych”. Że lepiej dogadujemy się z sąsiadami, a nie cierpimy, kiedy odwiedza nas dalsze kuzynostwo czy koledzy z dawnej szkoły. Zawiedliśmy się na tych ostatnich już tyle razy, że wystarczy do tego, by nie wdawać się w kolejne próby dawania im jakiejkolwiek szansy. Taki obraz oraz ocena ludzi pozostających z drugiej strony naszego domostwa może powstawać w naszej głowie również w wyniku przekazu innych. Stereotypy sprawiają, że myślimy o nich oraz o sobie w sposób radykalnie ambiwalentny. My jesteśmy tutaj, a oni są tam. To, co polskie jest najlepsze, to, co niemieckie najwyżej przydatne i użytkowe. „Nikt nie będzie nam mówił, jak mamy żyć. My z kolei nie będziemy się wtrącać w sprawy innych”. Czy da się jednak tak żyć? Czy ogrodzenie, które w ten sposób tworzymy, stanowi najwłaściwszą formułę wyrażającą jakąkolwiek tożsamość? Do czego w końcu prowadzi takie założenie? Czy ostatecznie nie do wymuszonego uznania wzajemnych niezależności i życia w podszytej skarłowaciałym honorem butnej izolacji?
tożsamość w drodze
W pewnej rozmowie usłyszałem kiedyś mniej więcej takie wyznanie: „Coraz częściej zastanawiam się, kim ja właściwie jestem? Gdy bowiem przyglądam się sobie samej, zauważam wyraźnie, że jeszcze przed 15 laty byłam zupełnie inną osobą, niż jestem obecnie. To znaczy inaczej reagowałam na stresogenne sytuacje w pracy, w odmienny sposób rozmawiałam z ludźmi, których nie trawię, nawet bliskich kochałam inną miłością. W ciągu tych lat stałam się jakby bardziej wyrozumiała i czuła, naprawdę inna niż wcześniej. Jakoś siebie nie poznaję, gdy patrzę wstecz. Nie wiem, czy to przyszło tak po prostu z upływem czasu, pojawieniem się dzieci w domu, czy może w związku z czymś innym. Towarzyszy mi coraz częściej taka wątpliwość, że skoro tyle się w moim życiu zmieniło, to czy nadal jestem tą samą osobą i kim w związku z tym będę za kolejne 10-15 lat?”. Wydaje się, że właściwie każdy człowiek może być autorem podobnych spostrzeżeń. Jeśli się bowiem sobie przyglądniemy z pewnym refleksyjnym dystansem, zauważymy, że dużo w naszym życiu się zmienia, że my sami nieustannie się zmieniamy. To prawda, że zazwyczaj przez całe życie zachowujemy własne imię, linie papilarne na opuszkach palców, również genotyp identyfikuje nas jako tożsamych ze sobą samym. Z drugiej strony jednak pewnym modyfikacjom ulega w nas to, co najbardziej świadomie uznajemy za „nasze”: nasz sposób postrzegania świata, przeżywania rozmaitych relacji, ba! nawet materiał biologiczny, na którym osadzony jest ów w miarę stabilny zestaw właściwych nam genów. Zdobywane doświadczenia przebudowują to, co nazywamy tożsamością. Ona wyraża się w tym, że pozostajemy dzisiaj tymi samymi osobami, którymi byliśmy wczoraj i przedwczoraj pomimo rozmaitych zmian, które w tym czasie bardziej lub mniej świadomie w nas zaszły. Bycie toż-samym, czyli „tym samym” wczoraj i dzisiaj oraz przypuszczalnie także jutro sprawia, że wstaję z łóżka, witam się z najbliższymi w domu, kontynuuję pracę, którą rozpocząłem jakiś czas temu, czy też przewiduję z dużą dozą prawdopodobieństwa zachowania ludzi, których na co dzień obserwuję z pewnym poczuciem jakiejś ciągłości mojego życia. Tożsamość zapewnia mi zatem pewien stan równowagi, jest istotnym warunkiem mojego samo-poczucia się sobą we własnej skórze. Ale nie jest ona bezproblemowa i oczywista. Czuję się sobą, a jednocześnie nie jestem przecież w stanie definitywnie orzec, na czym to polega. Dlaczego właściwie godzę się na bycie sobą, skoro wczoraj tak bardzo siebie zawiodłem? „Ja bym przecież tak nie postąpił”. Co prawda pamiętam, że to ja okłamałam męża, ja zdradziłem żonę, ja ukradłem, ale to był pierwszy i jedyny raz, nigdy wcześniej nie zrobiłem czegoś takiego i na pewno nigdy więcej tego nie zrobię. W tych i podobnych do nich sytuacjach zdajemy sobie sprawę, że coś jest naszą winą, a jednocześnie uciekamy od tej winy, próbujemy ją z siebie zrzucić. Ona bowiem jakby zaprzecza temu, kim we własnym mniemaniu jesteśmy. „Przecież nie jest ze mnie aż taki łotr!”. Moment przeżywanego kryzysu uświadamia nam, że nie zawsze jesteśmy autentyczni. Jednocześnie właśnie on pomaga nam, pomimo tej niepewności siebie samych, trzymać się kurczowo własnej skóry. Naszą tożsamość tworzy zatem zarówno to, co nas ciągle niemal nieświadomie potwierdza, jak i to, czemu zupełnie świadomie zaprzeczamy. Jesteśmy tym, kim jesteśmy dzięki temu, co wynosimy z domu rodzinnego, ale również poprzez to, co nieustannie wchodzi w nas niejako od zewnątrz.
pomiędzy podejrzliwym a życzliwym
Przywołana historia biblijna ma swoją kontynuację. Wobec sceptycyzmu Natanaela czy też jego uprzedzonego nastawienia względem obywateli izraelskiego miasta wyartykułowanego w pytaniu: „Czy może być co dobrego z Nazaretu?”, Filip wzywa go: „Chodź i zobacz”. Ten apel wyraża jego chęć, by Natanael osobiście doświadczył czegoś podobnego do jego własnego przeżycia. By nie opierał swojego zdania tylko na tym, co mówią inni. By zweryfikował swój pogląd, a być może tylko podejrzenie, niesłuszne przypuszczenie. To, kim jesteśmy, w jaki sposób siebie postrzegamy, zależy w dużej mierze od tego, jak identyfikujemy innych ludzi. Obraz drugiego człowieka w naszej głowie zależy z kolei od własnej samooceny. Osądy te są od siebie zależne i wzajemnie na siebie wpływają. Kiedy gdzieś w nas istnieje wiele podziałów, z łatwością przychodzi nam również dzielenie innych ludzi na lepszych i gorszych. Traktujemy drugiego jako obcego, kiedy sami w jakimś najgłębszym „ja” własnej osoby nie czujemy się sobie bliscy. Każemy innym uciekać daleko od nas, sami bowiem żyjemy w zawoalowanej kryjówce. Uprzedzenia przekonują nas, że będziemy szczęśliwi, kiedy inni będą nieszczęśliwi, a przynajmniej będą takimi w naszych głowach. Stereotypy sprawiają, że tzw. wyrachowany dystans wobec innych nazywamy zdrowym rozsądkiem, a tymczasem jest to najczęściej rozsądek chory na podejrzliwość i domysły, które nijak się mają do rzeczywistości. Życie z taką podejrzliwością rekompensuje sobie oczywiście właściwe mu napięcia. Poprzez obwinianie innych za własne błędy nagradza ono przecież poniekąd samo siebie. „Może ci Niemcy to i przedsiębiorczy, i bogaci, ale po śmierci z pewnością pójdą do piekła, jeszcze za zbrodnie Hitlera”. Uprzedzenia w naszej głowie sprawiają, że wycieczkę do Berlina wiążemy automatycznie z zagrożeniem własnej wiary, zaś widok Turka na placu miejskim z ryzykiem ataku terrorystycznego. „Chodź i zobacz” nawołuje Filip, to znaczy sam „dotknij” własnym wzrokiem tego, czego nie rozumiejąc, krytykujesz i przekonaj się, że jest inaczej, niż myślisz. Świat, Europa nie pozostają na zewnątrz Polski, one są dostępne w każdym zakamarku naszego kraju, jeśli tylko uznamy je za swoje. Człowiek patrzy na ten świat życzliwiej, gdy ma w nim przyjaciół. Kiedy dobrze wspomina swojego szefa z Londynu czy też w Paryżu poznał przyszłą żonę. Dotknięcie własną ręką innego człowieka zmienia moją tożsamość. Być może nawet niszczy w niej to, co było nie dość głębokie, by przetrwać. Wydobywa ono jednak na światło dzienne nas prawdziwych, to znaczy takich, jakimi jesteśmy naprawdę dla siebie samych poprzez innych.