Chłopaki z Wieczernika

 

– To tu jest klucz do tajemnicy naszego życia – mówi Jacek. – Tu zaczynamy każdy dzień i tu kończymy. Tu się chronimy, kiedy nie mamy już gdzie uciec… Jesteśmy w jednym z pokojów w domu wspólnoty Cenacolo w Porębie Radlnej koło Tarnowa. Kremowe ściany, drewniany parkiet, świeże kwiaty, obrazy bł. Karoliny Kózkówny i bł. ks. Jerzego Popiełuszki. I tabernakulum z Najświętszym Sakramentem. – Mamy ten niesamowity przywilej, że możemy mieszkać z Panem Jezusem pod jednym dachem – uśmiecha się Jacek.

Duży, zielony dom Cenacolo leży trochę na uboczu. Wyróżnia się szczególnie zadbanym ogrodem i brakiem anteny satelitarnej. Po domu i po obejściu kręcą się chłopaki. Mieszka tu ich dwudziestu. Uśmiechy i pozdrowienia słowami „szczęść Boże!”, które kierują w moją stronę, sprawiają, że aż ciężko mi uwierzyć: jeszcze kilka lat temu żyli głównie narkotykami. Patrzę na ich dżinsy i sportowe bluzy. Wyglądają tak zwyczajnie. Czy to możliwe, że te zwykłe chłopaki prowadzą tu tak wymagające i trudne, a równocześnie tak piękne życie?

zdać się na Jezusa

– Byłem uzależniony od narkotyków przez dwadzieścia lat – mówi Jacek. – Miałem wszystko: kasę, znajomości, farta w życiu, bo przez te wszystkie lata nigdy nie wpadłem. Przez moje ręce przewijały się niesamowite ilości narkotyków, a policja nigdy mnie nie złapała. Wielu moich kumpli w tym czasie umarło z przedawkowania; mnie zawsze udawało się jakoś wywinąć. Ale tak naprawdę nie miałem nic. Przez to, w jaki sposób żyłem, straciłem zaufanie moich najbliższych. Zawiodłem moją mamę, nie potrafiłem poradzić sobie z rolą ojca ani dogadać się z matką mojego dziecka. Tak naprawdę nie miałem zaufania do samego siebie. Oszukiwałem się, że wszystko kontroluję, a coraz bardziej uciekałem. Dziś wiem, że Jezus cały czas nade mną czuwał. Bo nie wiem, jak inaczej wytłumaczyć fakt, że dotrwałem do tego momentu, kiedy zdecydowałem się wstąpić do wspólnoty Cenacolo i tu szukać pomocy. Ja, który w żywe oczy zapierałem się, że żadnej pomocy nie potrzebuję. Początkowo było bardzo trudno, zwłaszcza z zaufaniem. Nie miałem kontaktu z moją rodziną, z moim synem Dawidem ani jego mamą; mogłem się tylko modlić. Naprawdę bardzo cierpiałem, szczególnie z powodu braku kontaktu z Dawidem, ale to pozwoliło mi zrozumieć, jak wiele straciłem i jak ważna jest rodzina w moim życiu. Dziś mam bardzo dobry kontakt z synem, a z jego mamą, choć ma swoją rodzinę i drugie dziecko, krok po kroku budujemy wzajemne zrozumienie i zaufanie. Ale najważniejsze jest to, że zrozumiałem, że mogę budować tylko na Jezusie, że sam nie dam rady. Kiedy się do Niego zwracam, On mnie prowadzi. Staram się, żeby całe moje życie było modlitwą. Nie tylko te chwile spędzone w kaplicy, ale też moja praca, rozmowy z chłopakami, moje radości i moje cierpienie.

módl się i pracuj

Dzień w Cenacolo rozpoczyna się o szóstej rano. W kaplicy chłopaki odmawiają pierwszą część różańca. Potem jest śniadanie i wszyscy rozchodzą się do swojej pracy. Tej w domu nigdy nie brakuje. Jedni zajmują się pracami budowlanymi, inni stolarką; ktoś jest odpowiedzialny za ogród, ktoś inny za krowy i oborę. Pracują zawsze we dwóch. Praca to także okazja, żeby nauczyć się czegoś nowego. Jeśli ktoś ma duże doświadczenie w budowlance, na pewno nie będzie budował. Dostanie inne zadanie, w którym jest absolutnym amatorem. To z pozoru nielogiczne rozwiązanie ma swój głębszy sens. W pracy nie chodzi tylko o efekty, ale przede wszystkim o lekcję pokory, naukę zaangażowania, poświęcenia i wynikające z nich poczucie prawdziwej radości.

– Zanim przyszedłem do wspólnoty – mówi Olek – nie miałem zbyt wielu okazji do takiej pracy. Pracowałem mało albo wcale. To tutaj odkryłem, jakie poczucie spełnienia daje dobrze zrobiona praca. Cieszę się, że jestem potrzebny innym, że coś mogę od siebie dać.

O dziesiątej jest krótka przerwa na herbatę i coś słodkiego, o dwunastej przerwa obiadowa. Po obiedzie jest czas na rozmowy w parach. Potem chłopaki wracają do pracy, w jej trakcie odmawiają bolesne tajemnice różańca. O szesnastej znów krótka przerwa. O dziewiętnastej koniec pracy i modlitwa chwalebnymi tajemnicami różańca, odmawiana podczas spaceru po okolicy.

W czasie posiłków i modlitw chłopaki dzielą się przeżyciami dnia i słowem Bożym, które odnosi się do ich życia. We wspólnocie bardzo ważna jest szczerość i otwartość na innych.

– Najtrudniejsze jednak wcale nie jest to wspólne dzielenie – stwierdza Olek – ale sytuacje, kiedy musisz zwrócić komuś uwagę w cztery oczy. Nieraz chciałoby się przymknąć na coś oko, bo tak jest fajnie, miło. Po co to psuć? Ale z powodu miłości do tego brata, powinniśmy o tym porozmawiać. Nie w jakiś wredny sposób, żeby się obwiniać, tylko żeby nawzajem sobie pomagać w stawaniu się lepszym człowiekiem.

Potem jest jeszcze kolacja, czas na toaletę, pisanie dziennika, a o dwudziestej drugiej – gaszenie światła i cisza nocna.

I tak dzień za dniem.

anioł stróż

Na początku, wiadomo, nie jest łatwo.

– Kiedy tu przyjechałem, wiele rzeczy mnie dziwiło, wydawało mi się bez sensu – opowiada Olek. – Mamy tu wiele różnych zasad, na przykład, że nie można trzymać rąk w kieszeniach albo swoją pracę trzeba wykonywać na stojąco. Wydawało mi się to strasznie głupie. Po co stać, jak można usiąść? Dopiero z czasem zrozumiałem, że pracując nad sobą w takich małych rzeczach, stajemy się bardziej odpowiedzialni. Jeśli nie odpuszczamy sobie przy codziennych czynnościach, nie idziemy na kompromisy, łatwiej nam zapanować nad różnymi pokusami.

– Kiedy obserwuję nowych chłopaków przychodzących do wspólnoty, to widzę, jak na początku nie mogą sobie poradzić z tym, że nie mamy tu telefonów, telewizji, internetu. Głównym naszym problemem nie są narkotyki czy inne używki, ale to, że kiedy pojawiają się trudności, za wszelką cenę chcemy przed nimi uciekać. Pokłócisz się z innym chłopakiem albo ktoś zwróci ci uwagę: chciałbyś przed tym zwiać, nie myśleć o tym, urwać się na fajkę albo poklikać w telefonie. Ale nie, musisz się z tym skonfrontować. Moje dawne życie też tak wyglądało. Ćpałem, włączałem telewizor i skakałem z programu na program, żeby nie myśleć o moich problemach. A teraz nawet mi tego nie brakuje. Wiem, że jedynym miejscem, do którego mogę się uciec z moimi problemami, żeby to miało sens, jest kaplica.

Aby nowo przybyłym ułatwić wdrożenie się do wspólnoty, każdy z nich otrzymuje swojego „anioła stróża” – chłopaka o nieco dłuższym stażu w domu, który towarzyszy mu 24 godziny na dobę. Tłumaczy mu zasady panujące we wspólnocie, zwraca uwagę, czasem robi coś za niego, gdy jego podopieczny buntuje się lub z powodu głodu narkotykowego nie ma siły wykonać swojej pracy. Często bierze na siebie całą złość i frustrację nowego, a równocześnie opiekuje się nim i go wspiera.

– Co jest silniejsze – pytam Olka, który już nieraz był takim „aniołem stróżem” – wściekłość, kiedy widzisz, jak ten chłopak egoistycznie się zachowuje, czy zrozumienie, bo sam kiedyś miałeś podobne problemy?

– To jest naprawdę fantastyczne uczucie, kiedy możesz towarzyszyć drugiemu, wspierać go – odpowiada z uśmiechem. – Wiadomo, że bywają trudne momenty, ale przede wszystkim jest ta ogromna satysfakcja, że możesz się komuś przydać, że jesteś dla niego jak starszy brat, jak ojciec.

– Mój „anioł stróż” to był mój prawdziwy przyjaciel – dodaje Jacek. – Bez żadnego interesu, nie dla pieniędzy, narkotyków czy innych rzeczy materialnych. Po prostu zawsze był przy mnie i pomagał mi w tym trudnym okresie. To on pokazał mi, czym jest prawda, prawdziwa przyjaźń, modlitwa i że na cierpieniu można zbudować konkretny, mocny fundament swojego charakteru.

wreszcie jesteś

Dom w Porębie Radlnej to jeden z ponad sześćdziesięciu domów wspólnoty Cenacolo rozsianych po całym świecie.

Pierwszy z nich, we włoskim miasteczku Saluzzo, założyła w lipcu 1983 roku s. Elwira Petrozzi ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Joanny Antidy Thouret. Prosta zakonnica, która całe życie służyła innym. Nie miała żadnego doświadczenia w pracy z narkomanami ani wiedzy psychologicznej, tylko ogromną miłość i współczucie wobec chłopców, których widziała na ulicach oraz gorące pragnienie, by stać się narzędziem w rękach Boga i to właśnie im się poświęcić.

Od najmłodszych lat życie ją nie rozpieszczało. Urodziła się w biednej rodzinie wielodzietnej. Jej ojciec był alkoholikiem.

W jednym ze swoich świadectw wspominała: „Kiedy mieliśmy choć trochę pieniędzy, mój ojciec przepijał je. Żenowało mnie to i zawstydzało, gdy byłam dzieckiem, zwłaszcza kiedy był wstawiony i przychodził po mnie do szkoły. Wtedy koleżanki śmiały się ze mnie. Pamiętam, jak szedł, prowadząc rower i chwiejąc się na boki.

Teraz jednak, gdy się nad tym zastanawiam – dodawała dalej – doceniam, że mój ojciec, pomimo swojej słabości, przychodził po mnie do szkoły. Wielu ojców nigdy nie przychodziło i nadal nie przychodzi po swojej dzieci”.

Kiedy miała dziewiętnaście lat, podjęła jedną z trudniejszych decyzji w swoim życiu. Mimo ubolewań matki i rodzeństwa, opuściła rodzinny dom i wstąpiła do zakonu.

„Tamtego dnia wstałam wcześnie, po cichu i wyruszyłam z małym kartonowym pudełkiem pod pachą. Na stacji, gdy wsiadałam do pociągu, usłyszałam za plecami trudny do pomylenia stukot chodaków mojej matki, która szła za mną. (…) Nasze spojrzenia skrzyżowały się. W jej oczach kryło się wiele pytań: «Rita, co robisz? Porzucasz nas? Odchodzisz? Jak sobie bez ciebie poradzimy?». Popatrzyłam na nią i… wsiadłam do pociągu”.

Kolejną trudną decyzję podjęła, gdy dwadzieścia siedem lat później, wraz z Nives – nauczycielką z Saluzzo i Aurelią – siostrą z jej zakonu, zamieszkała w zrujnowanym domu podarowanym im przez gminę miasta. A kiedy przed ich furtką pojawił się młody mężczyzna, powitała go wyciągniętą ręką i słowami: „Czekałam na ciebie, jesteś wreszcie!”.

chrystoterapia

Program wspólnoty rodził się metodą prób i błędów. Najważniejszym jego punktem pozostawało to, co Elwira nazywała „chrystoterapią”. W domach Cenacolo nie ma leków ani psychologów. To Jezus ma uleczyć zranienia w życiu ich podopiecznych.

„Zaproponowałam im to, co mnie wielokrotnie podnosiło na duchu i co przywracało ufność i nadzieję: siłę miłosierdzia Bożego i modlitwy”.

Życie wiarą i modlitwą ma w domach wspólnoty bardzo realny wymiar. W żadnym z nich nie przyjmuje się dotacji państwowych ani nie pobiera pieniędzy od rodziców. Członkowie wspólnoty żyją z własnej pracy – sami pieką chleb, uprawiają rośliny, hodują krowy i kury – i z Bożej Opatrzności, czyli tego, co podarują im inni ludzie.

– Jak wy to robicie? – pytam zaskoczona.

Chłopaki wzruszają ramionami: – Po prostu Bóg się nami opiekuje. Nigdy nie zostawi nas głodnymi.

Taka postawa wymaga jednak ogromnego zaufania.

– Kiedy nasz magazyn jest pełen, wszystko, co mamy, oddajemy potrzebującym – mówi Jacek. – I znów zdajemy się na Bożą łaskę.

Cenacolo, czyli Wieczernik

Cenacolo po włosku oznacza „Wieczernik”.

„Nie ja wymyśliłam nazwę – wyjaśniała s. Elwira – ale dzisiaj uważam, że była prorocza: w pełni wyraża to, czym chcieliśmy się stać. Młodzieńcy, którzy do nas przybywają, pełni są strachu, zamknięcia, milczenia, smutku, samotności i niepokoju w sercu. Maryja zbiera ich i przyprowadza tutaj, gdzie modlimy się razem z Nią. Duch Święty zstępuje i stopniowo przemienia ich w nowych ludzi, wolnych, w odważnych świadków zmartwychwstania”.

Tak jak apostołowie, chłopaki i dziewczyny (z czasem powstały także domy dla młodych kobiet) z domów Cenacolo wychodzą do innych i opowiadają o tym, jak Bóg przemienił ich życie. Pięknym świadectwem jest musical Credo, gdzie młodzi za pomocą tańca i gry aktorskiej pokazują historię zbawienia: od stworzenia świata i grzechu pierwszych rodziców, aż do zmartwychwstania Chrystusa. (Spektakl będą wystawiać m.in. w Krakowie, podczas Światowych Dni Młodzieży). Wspólnota doczekała się swoich kapłanów, zakonników i zakonnic, rodzin, które żyją we wspólnych domach z młodymi. Część podopiecznych z czasem poczuło powołanie do misji – dziś opiekują się dziećmi ulicy w brazylijskich fawelach.

Są także świadkami w zwykłym, codziennym życiu, tak jak chłopaki z zielonego domu. Wychodzę od nich z sercem przepełnionym radością, wiarą i nadzieją.

Fragmenty świadectwa s. Elwiry pochodzą z książki Przytulenie. Historia wspólnoty Cenacolo.

Dorota Bidzińska

Author: Dorota Bidzińska

Absolwentka dziennikarstwa i religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Jako dziennikarz – wolny strzelec współpracuję m.in. z „Tygodnikiem Powszechnym” i magazynem „Świat Wiedzy Historia”. W wolnych chwilach pochłaniam książki, wędruję po górach lub jeżdżę po Polsce z aparatem w poszukiwaniu ciekawych kadrów.

Share This Post On

Submit a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.