Andrzej Sudoł – jak sam o sobie mówi – ksiądz, sercanin, misjonarz. Pracuje na Filipinach od 11 lat, obecnie w Cagayan de Oro w seminarium Najświętszego Serca Jezusowego. O niebezpiecznej misji, porwaniu jednego z sercanów i ciągle uśmiechających się Filipińczykach opowiada Marcie Patyra.
Czego się Ksiądz spodziewał, kiedy pierwszy raz wyjeżdżał na Filipiny?
Nie była to prosta decyzja, ponieważ moją pierwszą misyjną miłością były Indie, do których zostałem wysłany w 1996 roku. Po trzech latach niestety musiałem stamtąd wyjechać ze względu na wizę, a mówiąc tak wprost – zostałem wyrzucony przez rząd indyjski i starałem się o inny rodzaj wizy do Indii. Jednak po kilku miesiącach okazało się to naprawdę niemożliwe. Zrozumiałem wtedy, że do Indii chyba nigdy nie będę mógł wrócić. Nasz ówczesny generał o. Virginio Bressanelli zaproponował mi trzy inne misje: Afrykę Południową, Finlandię i Filipiny. Problemem dla mnie było jedynie to, że wszystko działo się tuż po porwaniu przez muzułmanów ks. Giuseppe Pierantoniego, sercańskiego misjonarza z Włoch. Każdy, kogo pytałem wtedy o zdanie, odpowiadał mi: „Nie bądź głupi! Nie jedź na Filipiny!”. Jednak mimo wszystko zdecydowałem się tu przyjechać, ponieważ wiedziałem, że tu będzie naprawdę wiele możliwości pracy. Poza tym pokochałem już azjatycką kulturę i życie. Jest ono bardzo atrakcyjne i tajemnicze. Miało dla mnie również wielkie znaczenie to, że nasi misjonarze żyją tu i mieszkają we wspólnocie, a nie sami w parafiach. Nie żałuję, że podjąłem taką decyzję, mimo że ciężko było się przystosować.
Co Księdza najbardziej zdziwiło po przyjeździe?
Najbardziej zaskakująca była dla mnie ta ilość ludzi. Szczególnie dzieci! Nie mogłem znaleźć sobie miejsca, żeby być sam. Czasami chciałem odmówić wieczorem różaniec i nie miałem możliwości! Cały czas ktoś przechodził, pozdrawiał, kłaniał się, zaczepiał uśmiechem, więc trzeba było już od początku uczyć się żyć z ludźmi. Drugim zaskoczeniem była naprawdę gorąca pogoda: duszno, duża wilgotność. A trzecim – uśmiech ludzi obecny wszędzie, niezależnie od tego, czy mają powód, czy nie. Jeżeli są zadowoleni, to się śmieją; jeśli chcą popłakać, to też się śmieją; jeśli widzą, że ktoś się na nich patrzy lub sami chcą zwrócić czyjąś uwagę… Ogólnie to śmieją się wszyscy i cały czas.
Pracujecie na wyspie Mindanao. Dlaczego akurat tam?
Mindanao jest drugą co do wielkości wyspą Filipin, znajdującą się na południu kraju. Żyje tu ponad 30 milionów ludzi i trzeba powiedzieć jasno, że jest to wyspa najbardziej dzika i egzotyczna. To nadal misyjny teren. Tutaj Hiszpanie, którzy kolonizowali kraj, nie zaszli daleko. Nigdy się tu nie zadomowili na dobre. Mindanao ma innych charakter. Występuje tu zupełnie inna kultura i religia: w większości żyją tu muzułmanie. Jednak wyspa generalnie jest bezpieczna, gdy przestrzega się pewnych reguł. Przez trzy lata mieszkałem na terenach zupełnie muzułmańskich w Zamboanga del Sur, w Kumalarang, i muszę powiedzieć, że był to czas tworzenia bardzo dobrych znajomości i przyjaźni z muzułmanami. Poznałem ich kulturę i po prostu się ich nie obawiam. Jednak gdyby ktoś chciał tu sam przyjechać i podróżować, w szczególności w górach, wieczorem po terenach skrajnych, to nie radzę, ponieważ mogą zdarzyć się porwania, zamieszki, tak niewiele potrzeba np. przy okazji wyborów.
Wiemy, że zdarzyło się raz porwanie księdza z Włoch, sercanina. Jak do tego doszło i jakie były tego okoliczności?
Jest to w pewnym sensie fascynująca opowieść, ponieważ ks. Giuseppe musiał niestety po wszystkich wydarzeniach wyjechać z Filipin, mimo że naprawdę kochał te misje i chciał pracować ze swoimi porywaczami, jednak taki był warunek postawiony przez terrorystów. Został porwany w 2001 roku. Jednak ja poznałem go osobiście, kiedy byłem jeszcze w Indiach. Ksiądz Beppe, ponieważ tak go nazywaliśmy, przyjechał mnie odwiedzić. Odbyliśmy wtedy bardzo przyjemną rozmowę, ponieważ opowiadał mi o tym, że zastanawia się nad przyjazdem do Indii, gdyż jest troszkę zmęczony Filipinami. Narzekał, że ma tam tak dużo wiernych, musi przynajmniej cztery razy dziennie odprawiać Mszę św., odmawiać brewiarz itd. Trochę mu już to wszystko ciążyło: taka rutyna, ciągle to samo. Jednak wrócił na Filipiny i dosłownie parę miesięcy później został porwany. Przetrzymywano go sześć miesięcy, ale wypuszczono szczęśliwie. Spotkałem się z nim ponownie po tym wszystkim tu, na Filipinach, kiedy przyjechał tylko na chwilę podziękować za modlitwę i ze wszystkimi się pożegnać, a ja miałem wkroczyć na jego miejsce. Opowiadał mi wtedy mnóstwo historii: jak był przywiązany do drzew, trzymany w rzece, kiedy musiał raz z porywaczami uciekać do lasu od niebezpiecznych zwierząt lub filipińskiego wojska, policji… W pewnym momencie zacząłem się troszkę obawiać. Przecież nie chciałbym zostać porwany. Nie wiem, czy udałoby mi się tak jak jemu wytrzymać to wszystko. Jednak on w piękny sposób dodał mi wtedy otuchy i powiedział: „Pamiętasz, Andrzeju, jak byłem zmęczony Mszą św. i brewiarzem? Widzisz, miałem sześć miesięcy przerwy! Pan Bóg dał mi przerwę. Już nigdy w życiu nie będę narzekał na monotonność, brewiarz czy Mszę św. Tak bardzo doceniłem podczas porwania, jak jest to ważne i jak wielki dar otrzymaliśmy”. I wtedy dał mi swój brewiarz, całe cztery tomy. Zawsze, kiedy odmawiam go chociaż przez chwilę, myślę o nim. Dzięki temu ufam. Wiem, że skoro to jest moja misja, to Pan Bóg trzyma na tym rękę i czuwa.