Powiadają podobno, że jest najwierniejszą towarzyszką człowieka. Że nawet gdyby opuścili nas matka i ojciec (co nawet można sobie jakoś wyobrazić), ba, nawet gdyby zrezygnował z nas Bóg (co już nawet czysto teoretycznie jest trudniejsze do założenia), ona pozostanie wierna i będzie cierpliwie czekała na nasz powrót. Bo jest zawsze tam, gdzie my jesteśmy. I chyba dlatego najtrudniej się wyrwać z jej objęć. Czy zatem, jako nieodłączna część naszego osobistego świata, może nas uszczęśliwić? Przecież powinna, jeśli jest tak bardzo do nas przywiązana. Wydaje się, że łatwo ją znaleźć – wystarczy spojrzeć w lustro. A jednak bronimy się rękami i nogami, żeby nie zdominowała naszego świata. Samotność – błogosławieństwo czy przekleństwo?
„znawcy” tematu
Kiedy próbuje się zasiąść do czegoś, o czym ma się blade pojęcie, a pokusa choćby kapłańskiej wszechwiedzy jest zawsze wielka, bo chyba nikt tak chętnie jak wyuczony teolog nie ma oporów w stawianiu prostych, znaczy wyuczonych diagnoz, można od razu przewidzieć skutki takich pseudorzetelnych analiz i już na wstępie wyrzucić do kosza teorie, które nijak mają się do rzeczywistości, za to dosyć gładko wcierają się w blat biurka czy klawiatury komputera – jak kto woli. Rzecz dotyczy tematów, które choć skądinąd szlachetne i jak mało które dotyczące życia, to jednak jeśli ktoś ich porządnie nie przetrawił i sam nie przeżył, fruwają sobie tylko jako bezkształtne idee. Przypominają przy tym, że choć nic o nich nie wiemy, to jednak warto uświadomić sobie właśnie ten oto fakt. Nic o tym nie wiemy i dlatego tym łatwiej kontemplować nam z szóstego poziomu abstrakcji tajemnice, które i tak pozostaną bezpieczną przystanią dla wędrowców z innego świata.
Wystarczy jednak pójść w odwiedziny do pobliskiego szpitala lub zafundować sobie tam swoisty rekonesans. Ludzie leżący na łóżkach, czasem pomrukujący coś do siebie, skarżący się na to, jaki mamy zły rząd, złą pogodę, złych sąsiadów, niewychowanych zięciów, nieporadnych lekarzy, niewdzięcznych pracodawców… I dużo by tak można jeszcze tych „nie” i „źle” wymieniać. Skąd się to bierze? Czy mamy w sobie naturalny peryskop na wady, braki i wszystkie wynaturzenia rzeczywistości? Czy może faktycznie nasze osobiste życie zmusza nas do tego zawodzenia i biadolenia, bo jedyna szansa na lepsze to już temat nie na ten świat? Aż dudnią w uszach Dziady Adama Mickiewicza: „Kto za życia choć raz był w niebie, / Ten po śmierci nie trafi od razu”. „Zatem cierp cierpliwie, a nagroda cię nie minie!” – tak zapewne powiedziałby niejeden Boży kapłan. Dlaczego zatem jesteśmy tacy nieszczęśliwi? „O, broń Boże, proszę księdza! Ja mam wiele powodów do radości: dzieci, wnuki, awans zawodowy syna, działka za miastem”. Skoro jest tak dobrze, dlaczego jest tak źle?
samotność praktykowana
Sądzę, że jak mało kiedy w historii naszego globu czujemy się dzisiaj po prostu bardzo samotni. Tak, samotni! Może się ktoś czepiać i mówić, że nie samotni, tylko osamotnieni. W końcu, kto wierzy, nigdy nie jest sam – to Benedykt XVI. No to chociaż wiara ratuje nas od brzęczącej pustką otchłani. Czy aby na pewno? Przecież praktykujących katolików też leczy się z melancholii. A może nie wiedzą oni po prostu, że nie są sami, no bo przecież nie są? Może Chrystus krzyczący z krzyża: „Boże mój, czemuś mnie opuścił?” dał tylko teatralny pokaz dramatu w ostatniej odsłonie? Później przecież nastąpił happy end.
Tak, człowiek może być sam jak palec i samotny jak Robinson Crusoe, choć za ścianą jego mieszkania słychać wrzaski dzieci sąsiadów, a ekspedientka w osiedlowym sklepie mówi co dzień rano: „Dobrego dnia”. Człowiek może być i często jest bardzo samotny, całkiem sam. I nawet to, że wierzy w Boga, nie zmienia tego faktu. Może go nawet potęguje.
raj utracony?
Niektórzy powiedzą, że istnieją różne gatunki samotności. Że czasem może, a nawet powinna ona być błogosławioną przystanią, zwłaszcza dla tych, którzy zagonieni w miejskim natłoku czy karierowiczowym wyścigu w końcu sami dochodzą do wniosku, że trzeba się zatrzymać, wycofać, chwilę zadumać nad swoim losem. Udać do samotni, mówiąc krótko. Zaś po osobistej przygodzie z samotnością chętnie agitują: „Spróbuj! To fantastyczna sprawa nabrać dystansu i trochę zdezerterować od tego wszystkiego”. I nawet nie wydaje się to takie skomplikowane. Wystarczy wyjechać z miasta do lasu, zdecydować się na samotną wędrówkę po wspomnianym w tym numerze „Czasu Serca” Camino de Santiago. Być samym, by docenić później, a może zupełnie inaczej popatrzeć na to, co na co dzień umyka naszej uwadze. I co takiego wtedy się dzieje? Na początku jest chyba nawet bardzo w porządku. Odpoczywamy od hałasu ulic, sejmowych kłótni, telewizyjnych czy radiowych historii naszych ulubionych bohaterów. „Ładujemy baterię” – jak to mówią. Jednak już po kilku dniach zaczynamy się czuć nieswojo. Zupełnie sami. Samotni. „Pewnie dlatego, że nie jesteśmy przyzwyczajeni” – wmawiamy sobie błyskotliwie. Samotność, cisza że aż w uszach zaczyna świszczeć. Wszystko dziwnie zmienia proporcje. Lada szept czy trzask stają się przeraźliwym śladem obecności jakiejś nieobecności. Potem wystarczy już kilka dni, czasem kilkanaście, by wymarzona kontemplacyjna cisza i samotność, której z upragnieniem poszukiwaliśmy, zaczęły dokuczać. W tym momencie ukojenia nie przynosi już nawet włączenie telewizora. Czegoś brakuje. Słychać różne głosy i odgłosy. Jakoś wypełniają one przestrzeń, ale nie potrafią wypełnić nas. „Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam” (Rdz 2,18).
Niektórzy mówią, że samotność im pomaga, pozwala zajrzeć w siebie, lepiej zrozumieć, nabrać dystansu. Że w samotności lepiej poznaje się samego siebie. We mnie jednak taka dobrowolnie wybrana samotnia wywołuje najczęściej wrażenie może nie do końca zamierzonego zamykania się w sobie, izolacji, odrealniania. Może by poczuć ulgę, że nie trzeba już na plecach dźwigać ciężarów całego świata? Pewnie faktycznie niektórym samotność w czymś pomaga, ale czy czyni ich naprawdę szczęśliwymi? Przed oczami mam w tym momencie historie ludzi, którzy w samotności szukali spełnienia i doszli do wniosku, że szczęście jest tylko wtedy, gdy mogą je dzielić z innymi. Choćby autentyczna i urzekająca zarazem swym dramatyzmem historia Christophera McCandlessa, uwidoczniona w filmowym obrazie Wszystko za życie (Into the Wild, 2007).
razem czy osobno?
Jak to, czy na pewno jesteśmy tacy samotni? Każdego dnia mijamy dziesiątki ludzi, może nawet setki czy tysiące. Przechodzą obok nas, a my obok nich. Spieszą się, pracują, prowadzą dzieci do szkoły, jedzą wspólnie posiłki. Tak samo jak my. Jednak się nie spotykają. Dlaczego? Gdzie leży granica między mijaniem ludzi a ich spotykaniem? Zapytajmy matkę czy ojca! Poobserwujmy zakochanych! Poczytajmy Ewangelię! Spotkanie rodzi się bowiem wtedy, gdy zauważymy drugiego, spojrzymy w jego twarz i pomimo jego inności zobaczymy również jego podobieństwo do nas. Bowiem do czasu, gdy ten drugi będzie tylko innym stojącym obok, spotkanie jest poza nami.
Osobiście nie cierpię samotności. Chyba podobnie jak rzucony przez dziewczynę chłopak czy żona i dzieci, których opuścił mąż i ojciec. Nie lubię jej jak wdowa, która już tylko siłą wspomnień przywołuje co ranek swojego wybranka. Nie wspominając już, jakim ciężarem jest dla pozostawionej samej sobie dziewczyny, którą dręczy chęć dokonania aborcji. Może i można w tej samotności coś odkryć, na coś zwrócić uwagę. Jednak najbardziej chyba to, cośmy właśnie stracili albo za czym tęsknimy, lub na co mamy nadzieję. Samotność jest bowiem odciskiem w nas jakiegoś braku, jakąś nieobecnością domagającą się obecności. Jakimś głodem, który nie jest w stanie sam siebie nakarmić.
Gdyby zatem ktoś zapytał, co takiego mnie w niej fascynuje – bo w końcu jako księdzu czy zakonnikowi nie jest mi ona zupełnie obca, ba, stanowi nawet integralną część mojego powołania i wyboru, przynajmniej zdaniem niektórych – odpowiedziałbym zapewne, że chyba najbardziej to, kiedy przeżywam ją z innymi. Zabawne? Sprzeczne? Chyba coś z tej sprzeczności w samotności jest. Dlatego właściwie, kiedy o niej myślimy, spontanicznie odwołujemy się do tych chwil naszego życia, gdy niezbyt dobrze nam się powodziło. Samotność jest tutaj trochę jak śmierć, która podobno nie za bardzo się Panu Bogu udała. Tylko czy Bóg ma z nią naprawdę coś wspólnego?
zarosła pustynia
Jest zatem ona do czegoś potrzebna, a chyba przynajmniej może być, skoro nawet Jezusowi nie została oszczędzona. Może właśnie do tego, by wyleczyć nas z agresji wobec innych; byśmy mogli zauważyć, jak ważna jest wciąż dla nas logika interesu, obojętności i pustego gadulstwa, oraz byśmy spostrzegli, jak bardzo lubimy dystans. Ale i to nie do końca prawda. Dopiero bowiem drugi człowiek i jego obecność przy mnie sprawiają, że sam mogę stać się sobą i że odkrywam, jaki mogę być i co mogę dla niego zrobić. Dopiero owo „między nami” otwiera coś, dzięki czemu możliwe staje się poznanie. Poznanie prawdy o nim i o mnie. Tak, to prawda, nie jest to łatwe. Sądy drugiego o mnie mogą być piękne, pochlebne, mogą łechtać moje poczucie zadowolenia i pewności, że wszystko jest w porządku. Ale mogą być też zupełnie inne, nawet niesprawiedliwe. Drugi może się przecież mylić, słabo mnie znać. Faktem jest jednak, że tak on, jak i ja znamy część prawdy. A zatem ani on, ani ja nie wiemy wszystkiego. Dopiero razem odkrywamy prawdę. Dopiero wspólnie, wzajemnie możemy siebie poznawać. Może dlatego tak bardzo cieszy kontakt z ludźmi, którzy nawet przy odrębności poglądów angażują się w spotkanie z nami? Jak na Camino, kiedy po godzinach samotnej wędrówki jest w końcu komu powiedzieć „hola” („cześć”). Jak po odbytych rekolekcjach, które choć imitują samotność, pozwalają nam w końcu przed kimś się wygadać, złożyć świadectwo owocności przeżytego czasu. Jak wizyta oczekiwanego od świąt do świąt wnuka, któremu wcale już nie trzeba nic tłumaczyć, wystarczy, by był i wypił z nami herbatę.
samotność ignorowana
Spotkanie zatem zmienia wszystko. Nie tylko nas i innych, tych spotkanych. Zmienia ono cały świat, który do dzisiaj wydawał się obcy i zupełnie nie nasz. Do teraz samotny i pusty, chociaż przecież zapchany i zatłoczony, staje się przyjazny i gotowy do zdobycia. Spotkanie zaczyna rodzić obowiązek, bo ten inny staje przed nami z całym przeżytym zapleczem, historią, którą również ja powinienem uwzględnić i uszanować. Mogę oczywiście odejść, tak jak i on może odejść. Mogę przemilczeć jego prośbę, zignorować troskę, którą wyczytam z jego twarzy, tak jak i on może to zrobić. Mogę. Czy tak jest łatwiej? Nie wiem. Wiem jednak, że jeśli wybiorę spotkanie, wszystko stanie się inne. Wszystko będzie trzeba zakwestionować i przejrzeć jeszcze raz. Tak jak zakochanym nie trzeba już mówić o pięknie świata czy zjawiskowości oglądanych wydarzeń. Wszystko staje się dla nich „moje”, „nasze”. Wystarczy, że ten jeden lub ta jedna stanie się „mój” czy „moja”, a cały świat kładzie się u mych stóp. Wszystko jest lepsze i piękniejsze, niż było do wczoraj. Nawet ta herbata inaczej się zaparza i inaczej smakuje. W czytanej codziennie gazecie jakoś od razu więcej dobrych faktów niż tych ponurych. A i ludzie stają się wyraźniejsi i bardziej podatni na to, by ich kochać. Właśnie kochać, chociaż niekoniecznie lepiej rozumieć. Dalej pozostają inni, inni niż ja. A jednak podobni, podobni do mnie. Bo w każdym z nich mogę również zobaczyć… samego siebie.