„Mój ojciec po moim sukcesie był radosny i triumfujący, ale szybko popadł w smutek, który porzucił niewiele przed swoją śmiercią. Sam nie był ambitny, ale miał wielkie ambicje w odniesieniu do mnie, pragnął dla mnie jakiejś wysokiej pozycji. Przez rok marzył o Politechnice, później to było sądownictwo, dyplomacja, a na końcu godności kościelne.
Po kilku dniach wakacji powiedziałem mamie i ojcu o moim powołaniu. Prawdopodobnie niedowierzali mi, ale i tak było to jak grom z jasnego nieba. (…) Mój ojciec chciał, bym zmienił zdanie, i nie tracił na to nadziei. Krótko mówiąc, w tym momencie odrzucił mój projekt. Prosiłem go o pozwolenie wstąpienia do seminarium św. Sulpicjusza. Odpowiedział mi, że nigdy na to nie pozwoli.
To pierwsze otwarcie przed rodzicami pozostawiło przekonanie, że wierzę głęboko w moje powołanie, któremu pragnę pozostać wierny, nawet jeśli będę zmuszony poczekać do pełnoletności, która da mi wolność”.
L. Dehon, Historia mojego życia, wakacje 1859 roku
Opisane wydarzenie miało miejsce w pierwszych dniach wakacji po zdaniu egzaminu końcowego z przedmiotów humanistycznych i literatury przez Leona Dehona na zakończenie nauki w kolegium. Miał on wtedy 16 lat, zakończył ważny etap swojej edukacji i stanął przed problemem wyboru dalszej drogi życiowej. On sam pragnął zostać kapłanem, zaś jego rodzice, a zwłaszcza ojciec, mieli co do jego przyszłości inne plany.
Ten stanowczy sprzeciw ojca, a także łzy matki będące wyrazem kwestionowania planów młodego Leona były przyczyną wielkiego rozczarowania. Przeżył on dramat związany z jednej strony z wyraźnym odczuwaniem powołania do służby Bogu, a z drugiej z problemem posłuszeństwa wobec rodziców, których kochał i szanował. Postanowił więc poczekać aż do pełnoletności, kiedy to będzie mógł już sam decydować o swojej przyszłości. Tymczasem poddał się woli ojca i udał się do Paryża na dalsze studia.
Przywołane wydarzenie z pewnością zraniło młodego Leona, który jako młodzieniec spotkał się z całkowitą negacją swoich jakże szlachetnych planów. Było to o tyle boleśniejsze, że dotyczyło młodego człowieka i jego marzeń oraz pochodziło od osób bliskich i kochanych, a jak wiemy – rany ducha są tym głębsze, im bliższe są osoby, które je zadają. Zamiast swych pragnień Leon miał spełnić ambicje ojca, który za niego zdecydował o jego przyszłości.
Z realizacją swoich planów młodzieniec musiał więc czekać sześć lat, bo dopiero w 1865 roku mógł wstąpić do seminarium francuskiego w Rzymie. Wtedy także nie obyło się bez sprzeciwu i protestów rodziców. Jak sam pisał, musiał uczynić swoje serce twardym, by nie ulec presji i różnorakim naciskom.
Proces uzdrowienia i akceptacji każdego zranienia prowadzi do modlitwy. Uzdrowienie i uwolnienie nie jest tylko wynikiem osobistego zmagania, różnorakich i czasem niezbędnych terapii, ale także zaniesienia do Boga wszelkich ran i wspomnień z nimi związanych. Podczas modlitwy dzięki słowu Bożemu dociera do osób zranionych prawda o miłości Jezusa do każdej z nich. Jej rozważanie sprawia, że inaczej postrzegają one swoje bóle i powoli zostają uzdrowione. Dokonuje się to przez miłość i wiarę.
Tak też stało się w życiu o. Dehona, który był człowiekiem wielkiej modlitwy. Rozważał często i długo słowo Boże oraz adorował Najświętszy Sakrament. Był całkowicie zatopiony w miłości Boga i nieustannie o niej przekonany. To ona nie pozwoliła, by zranienie spowodowane odrzuceniem jego powołania przez rodziców miało wpływ na ich relację. W swoich listach ciągle zapewniał ich o swojej miłości i modlitwie.