Niełatwo budzić nadzieję tam, gdzie trwają spory. Trudno jej się przebić w świat, w którym ktoś pozostaje ciągle pod ostrzałem. Nadzieja rośnie na niestabilnym pokoju między ludźmi. Pokój ten jest stale narażony na klęskę, jesteśmy bowiem spragnieni walk. Pokój jest jednak możliwy. Tak jak możliwa jest nadzieja. „Możliwy” znaczy dokładnie to, co znaczy. Nikt nikogo nie może tutaj zmusić. Zarówno pokój, jak i nadzieja mogą się urzeczywistnić tylko wtedy, gdy sami się do nich przekonamy. Gdy dobrowolnie uczynimy je konkretnymi czynami i wartościami.
Pierwszy dzień kalendarzowego roku to kolejna nadzieja na ustanie wojen i zaistnienie pokoju między ludźmi, tego najbliższego – w domu, w ojczyźnie, ale nie tylko. Być może takie życzenia trącą marzeniami czy utopią. Każda nadzieja jest w jakimś sensie naiwna. „Jutro” nie jest przecież absolutnie pewne. A jednak mimo wszystko wierzymy w „jutro”, poszukujemy jego patronów. Wierzymy, że nie będzie ono tylko zwyczajnym powtórzeniem „wczoraj”. Bez tej wiary w „jutro” niewiele bowiem miałoby sens.
Gott mit uns
W życiu nieustannie toczymy jakieś walki, o coś się bijemy. O to, żeby skończyć szkołę, zdobyć dobry zawód, założyć szczęśliwą rodzinę. Następnie walczymy o tę rodzinę właśnie. Żeby wiodła szczęśliwy żywot, żeby dzieci były zdrowe, żeby żyć na jakimś dobrym poziomie. Ale na tym walka się nie kończy. I nasze dzieci przecież zasługują na piękne życie, a ich rodziny na to, co najlepsze. Czytamy w Biblii: „Czyż nie do bojowania podobny byt człowieka?” (Hi 7,1). Trzeba zatem toczyć jakiś bój. Skoro samo życie oznacza walkę, znaczy trzeba tę walkę podjąć. Nie wolno odpuścić. Są takie sprawy w życiu, że nie wolno odpuścić. To sprawy, które domagają się walk, w których nawet własną krew trzeba przelać, w imię wierności własnemu życiu. Do walki nie trzeba nikogo zachęcać. Każdy o coś się bije, na czymś mu zależy. Ma jakieś idee do zrealizowania, wartości do urzeczywistnienia. Marketing również dobrze to znosi. Tylko ten przecież, kto stawia sobie wysokie cele, zajdzie wyżej i więcej osiągnie. Walczyć można oczywiście na różne sposoby. Walka może być też uczciwa lub nieuczciwa. Można walczyć, depcząc innych, ponieważ stanęli nam na drodze, lub pomagając im, ich zamiary bowiem nie zagrażają naszym celom, a przecież nie tylko nasza walka się liczy. Zresztą z tym altruizmem czy egoizmem to wcale nie taka prosta sprawa. Z jednej strony możemy przecież naprawdę lepiej wiedzieć, co jest dla innych dobre, sami bowiem przeszliśmy już podobną drogę. Dlaczego wtedy ich nie przekonać do swojej racji czy nie wyręczyć w trudzie myślenia? Z drugiej strony może lepiej w ogóle nie pomagać? W pozyskiwaniu osobistego szczęścia sami jesteśmy najbardziej kompetentni. Dobra wypracowane własnymi rękami wyżej cenimy i skuteczniej chronimy. Poza tym ci wspomagani nie zawsze okazują należną wdzięczność. Oczywiście w hamowaniu naszego zaangażowania niemałą rolę odgrywa wcale nie tak rzadkie lenistwo czy wygodnictwo… Powróćmy jednak do naszych walk.
bagnet na broń
Życie to walka. Niełatwa, bo i wcale nie o błahe sprawy chodzi. Trzeba w niej bronić swoich, a wrogów unicestwiać. To prosty podział, z jednej strony „nasi”, z drugiej „obcy”. W pojedynku tylko jednym będzie dane wygrać. Zwycięzcy biorą wszystko. To im stawia się pomniki i opiewa ich glorie w panegirykach. Pamięć potomnych stanowi wystarczającą zachętę do tworzenia batalionów. Rekruci się znajdą, zawsze się znajdują. Nic tak bowiem nie uwodzi, jak służba wspólnej idei i powołanie na wartości, których właściwie nie trzeba wyjaśniać. Ważne jest oczywiście, by przy okazji moja własna wartość wybrzmiała. Mówią przecież, że trzeba znać swoją wartość. Nikt jej z kolei bardziej przekonująco ode mnie nie wyartykułuje. Dlatego walczący szukają sprzymierzeńców. Czasem stawiają na baczność całe armie, by przekonać jak najliczniejszych o słuszności przyjętych argumentów. Nawet świętym obrywa się przy okazji i wkłada w ich ręce militarne atrybuty. Bogu ducha winny Bóg też się do armii załapie. W końcu któż, jak nie On?
Wojna rozpoczyna się zatem. Nie na darmo przecież zostały poczynione przygotowania. Tak naprawdę nieważne nawet, kto ją rozpoczął. Padają pierwsze strzały. Być może to tylko ostrzeżenia. Krajobraz żmudnie tkany przez lata zmienia się teraz szybciej, niż rodzą myśli o jego odbudowie. Ale powysadzane mosty to jeszcze żaden budzik dla skrupułów. Co innego, gdy zaczynają ginąć ludzie. Prędzej czy później ktoś musi przecież zginąć. Wtedy zazwyczaj pojawia się pytanie, czy o to właściwie chodziło? Do tej pory wszystko wydawało się jakby na niby, jak na wojskowych ćwiczeniach. Ale ćwiczenia się skończyły. Wojna zaczęła mieć twarze, historie i marzenia. Wcześniejsze jasne podziały i klarowne idee nie są już takie jasne i klarowne. System zerojedynkowy się nie sprawdził. Logika, która kazała zabijać w imię własnego szczęścia, zaczyna dawać do myślenia. Czy aby zbudować lepszy świat, potrzeba naprawdę zniszczyć ten, który mamy? Wojna nic nie wyjaśniła, za to wszystko skomplikowała. Okazało się, że nie o wszystko trzeba się było od razu bić. Tak jak istnieją walki uczciwe i nieuczciwe, istnieją również walki sensowne i bezsensowe. Sensowność ta nie polega oczywiście na posiadaniu racjonalnych argumentów czy przekonaniu o dobrze przemyślanej sprawie. Taką sensowność wmówi sobie każdy bojownik. I ta sensowność jest jednak zawodna. Myśmy się w końcu zawiedli. Walczyliśmy o lepszy dom, a pod ostrzałem nie ostał się żaden.
open your mind
Różne wojny toczymy w życiu, to oczywiste. Z żoną, mężem, dziećmi, sąsiadami, czasami z obcokrajowcami czy politykami, których nienawidzimy. Na różne też sposoby zabijamy innych. Wcale nie potrzeba armat, sal sądowych czy gabinetów ginekologicznych. Uderzamy bez ostrzeżenia, bo tak mniej boli, przynajmniej nas. Walczymy, tak nas bowiem nauczono. Poza tym to silniejsi mają w końcu rację. A my lubimy ją mieć. Lubimy myśleć, że nasze orzeczenia są poprawne, logiczne, porządnie uzasadnione. Twierdzimy, że mamy prawo do walki, gdyż nasza walka jest właściwie obroną. To my bowiem zostaliśmy zaatakowani. Przez uchodźców, lewaków, ateistów, postkomunistów, neoliberałów… Ogólnie mówiąc, inaczej myślących. Zagrożeniem jest bowiem w ogóle to, że oni istnieją. A zagrożenie to już jawny atak…
Ciężko jest zmieniać militarne myślenie. Zresztą tak jak każde inne. Myślenie lubi bowiem przyzwyczajać do siebie, a przez to również oszukiwać. Tylko nieliczni potrafią kwestionować własne myślenie. Nie zadowalają się tym, że już wszystko wyjaśnione i definitywne. Zgadzają się zaś na to, że wiedza absolutna w każdym zakresie nie jest i nigdy nie będzie ich udziałem. Sztuką jest umieć szukać dalej i głębiej. Myśleć inaczej niż chce tego większość. Zgodzić się na niepewność i choćby przypuszczenie, że być może naprawdę nie umniejsza krzywdy działanie w imię wyższego dobra, jeśli tylko ja i mi podobni akceptują je jako takie. Z naszym myśleniem jesteśmy ciągle u jego początków. Może to i dobrze. Sporo możemy się jeszcze nauczyć. Od myślenia wiele przecież zależy. W jakiś sposób to, jak wygląda nasze życie uwarunkowane jest przez styl naszych myśli. W myśleniu przyjmujemy rozmaite postawy. Myślenie pozycjonuje także nasze walki. Z natury rzeczy można myśleć dobrze lub źle. Tak, samo myślenie bowiem może być dobre albo złe. Zazwyczaj myślimy dobrze o „swoich”, tych z tej samej strony barykady. Myśląc o nich dobrze, łatwiej usprawiedliwiamy ich grzechy, tłumaczymy ograniczenia i argumentujemy niemoralne wybory. Mówimy wtedy: „Życie jest takie skomplikowane”; „Ona musiała od niego odejść”. Trudniej natomiast myśleć dobrze, a przynajmniej przyzwoicie, o tych „pozostałych”. Ich życie wydaje się za to dużo prostsze: „To banda zdzierców i oszustów”; „Rozwodnicy nie wejdą do królestwa Pana”. Z myśleniem dobrze jest podobnie jak z miłością. Wobec siebie czy tych „swoich” z reguły nie mamy problemów ani z jednym, ani z drugą. To inność nas drażni. Pytanie tylko, co właściwie kochamy w tych, których kochamy? Czy bowiem dobrze myśląc wyłącznie o „swoich” i kochając ich za to właśnie, że są tak bardzo „nasi”, nie pozostajemy egoistami? Jak się wówczas ma do tego miłość naprawdę?
nie trzaskaj drzwiami
W naszych polskich wojnach najczęściej bijemy się o przeszłość, wizję historii, pamięć dziejów. Takie wojny nie mają jednak żadnej przyszłości. Są zawoalowaną ucieczką od przyszłości, strachem przed nią. Mimo wszystko łatwiej domagać się odpowiedzialności za to, co się stało, miast za to, co ma się stać. W myśleniu o przyszłości potrzeba większej odwagi. Dlatego z reguły ci, którzy się zbroją, mają słabe pomysły na przyszłość. Ich interesuje przede wszystkim rozliczenie historii. Historia być może tworzy i pamięta wojennych bohaterów. Ale historia to nie przyszłość. Przyszłość jest bowiem zawsze sprawą nadziei. Ją zaś rodzą ci, którzy do wojen nie dopuszczają lub zażegnują trwające konflikty. Nadzieje składane w wojnach są zawsze atrakcyjnymi złudzeniami. Jutro czy pojutrze okaże się jednak, że mimo społecznych mandatów pozostają one złudzeniami. Dzisiaj rozpętanych jest zbyt wiele wojen. Gęsta atmosfera walki o swoje ciągle wisi nad polskim niebem politycznych, nacjonalistycznych i wszelkich innych sporów. W sporach tych tylko pozornie unika się wczoraj popełnionych przez przodków błędów. Tak naprawdę niewielu bowiem zależy, by tych błędów nie popełniać. Wojna musi zostać przecież wygrana, często za wszelką cenę. Domaga się całopalnych ofiar. I najczęściej dopina swego. Prędzej czy później bowiem bezlitośnie obnaża resentymenty i kompleksy samych agresorów. W konsekwencji jest zatem zawsze w jakiś sposób sprawiedliwa. Karze również tych, którzy nie potrafili uderzyć się najpierw we własne piersi.
Na nasze szczęście nie wszyscy w Polsce toczą wojny. Mimo nadwiślańskich konfliktów wciąż rodzą się tutaj dzieci i powstają kolejne mosty. Nadzieja przebija się bowiem przez najgrubsze grobowce. Jej nawozem może być nawet beznadzieja. Z nadzieją jest jednak mały kłopot. Nie można jej nikomu narzucić czy nakazać. Tak jak dobra, nie da się jej też prawnie zadekretować. Nie można z niej nikogo rozliczać. Sprawdzać, czy jego nadzieja była wystarczająca i na tyle rzetelna, by kogoś przekonać. Nadzieja to żmudna troska o ciągle zagrożony pokój. Pokój jest jakąś nadzieją, a przez to bardzo kruchą wartością. On istnieje tylko tam, gdzie się go dobrowolnie przyjmie. Nie jest nigdy ostateczną odpowiedzią. Częściej jest asekuracyjnym poszukiwaniem, bardzo chwiejnym i niepewnym, jak ludzie którzy się o niego troszczą. Pokój, co ważne, potrafi tę troskę odwzajemnić…
„Zawsze, ilekroć uśmiechasz się do swojego brata
i wyciągasz do niego ręce;
zawsze, kiedy milkniesz, aby wysłuchać;
zawsze, kiedy rezygnujesz z zasad,
które jak żelazna obręcz uciskają ludzi
w ich samotności;
zawsze, kiedy dajesz odrobinę nadziei „więźniom”,
tym, którzy są przytłoczeni ciężarem fizycznego,
moralnego i duchowego ubóstwa;
zawsze, kiedy rozpoznajesz w pokorze,
jak bardzo znikome są twoje możliwości
i jak wielka jest twoja słabość;
zawsze, ilekroć pozwolisz, by Bóg
pokochał innych przez ciebie…”. (Matka Teresa z Kalkuty)
Zawsze wtedy ryzykujesz, że nadzieja jednak wygra i zmienią się nasze myśli. Tylko je bowiem mamy do zagospodarowania.