Zastanawiające jest to, że większość z tych, którzy głośno mówią o prześladowaniu chrześcijan, wyrażają swój pobożny sprzeciw, publikują czasem okrutne zdjęcia egzekucji wyznawców Chrystusa i namawiają do modlitwy za ofiary, wobec sprawców zbrodni zupełnie zapomina o swoim chrześcijaństwie. Kto w tym układzie tak naprawdę potrzebuje modlitwy, miłosierdzia i łaski? Kto wart jest współczującej uwagi? Wobec kogo naprawdę trzeba zdać egzamin z człowieczeństwa i wiary? Wobec męczenników, którzy – przynajmniej wedle kościelnych kanonów – jeśli nie obiema, to z całą pewnością jedną nogą stoją na wycieraczce nieba? Czy właśnie wobec oprawców, których motywacje – nawet jeśli zgodne z ich przekonaniami i religią – doprowadzają do jawnych, zbrodniczych rezultatów?
pomniki niepewne
Nie, wcale nie chcę stwierdzić, że ofiara i krew przelana w imię obrony wiary nie są warte dyskusji czy czci. Myślę, że co do tego nie ma wątpliwości. Krwawy dar złożony ze swojego życia jest najwyższą ceną za wierność. Jest apelem domagającym się ołtarzy i pamięci, zresztą nie tylko liturgicznej. To sprawa fundamentalnej sprawiedliwości. Taki apel jest krzykiem każdego z nas, gdy ktoś wyrządza nam krzywdę. Chrystus też pytał Annasza: „Dlaczego Mnie bijesz?” (J 18,23). Jakby chciał zadać to pytanie w imieniu każdego z nas, gdy niesprawiedliwość podnosi swe pazury. Ale nie otrzymał wtedy żadnej odpowiedzi. Bo nie istniała i nigdy nie będzie istniała odpowiedź na to pytanie. Nie ma bowiem słusznych powodów do wyrządzania krzywdy czy zadawania cierpień komukolwiek. Nie istnieje argument, który mógłby przewrócić świat do góry nogami, dzień nazwać nocą, śmierć – życiem, a okrucieństwo – łaską.
Jakby obok tego wszystkiego istnieją jednak i tacy, którzy czytają w swojej duszy inną aksjologię, inną teorię wartości. I których niebo otwiera się, jeśli nawet czysto hipotetycznie również na płacz ofiar, to przede wszystkim na proroków sprzątających świątynie i drogi do nich prowadzące z wszystkiego i wszystkich, którzy nawet przez swoją inność zagrażają tożsamości Bożych wybrańców.
Co na to wszystko niebo? Nie przystoi mu przecież obojętność wobec rzek krwi przelewanej w jego interesie. Czy Boga stać tylko na puste pytania i rozpacz? „Cóżeś uczynił? Krew brata twego głośno woła ku mnie z ziemi!” (Rdz 4,10).
niebo! do spowiedzi!
Wydaje mi się, że właściwie każda religia rości sobie pretensje do miana pomostu pomiędzy człowiekiem a jakąś tajemniczą rzeczywistością, którą my, chrześcijanie, nazywamy niebem. A niebo, jak to niebo, z natury jest dość niedostępne, nieosiągalne, dalekie, nieziemskie. Przy tym ciągle jakby trochę zbyt nieprzewidywalne i kapryśne. Czasem wrogie jak w chwili burz, wichur czy mało znanych w polskim krajobrazie tornad. Innym razem zaś budzące zachwyt wpatrzonych w nie i mocno naprężonych z wyciągnięcia ku górze twarzy. Jednak mimo że takie dalekie i obce, od samego początku prehistorycznych światów zmusza do szukania w nim nie tylko bogów, z jednej strony zapładniających ziemię wszelkim życiem, a z drugiej domagających się czci w imię ochrony przed kolejnym potopem… Niebo wzmaga w nas samych apetyt na więcej. By więcej dosięgnąć, więcej się wychylić, sięgnąć gwiazd. Więcej widzieć i wiedzieć, by więcej panować. „Więcej” znaczy bowiem „wyżej”. Ale znaczy również „lepiej”… Niż inni, pozostali, gorsi. Niebo nas przekracza i do takiego przekraczania zachęca swoich wyznawców. A oni chętnie zaproszenie przyjmują, bo wtedy ich życie nabiera głębszego wymiaru i lepszej orientacji.
Niebo stwarza lepsze perspektywy. I hojnie obdarza nowymi prawami. Prawem do bycia poza i ponad wszystkim, co na co dzień widzą oczy, słyszą uszy czy węszy węch. Daje prawo do – nawet jeśli niezrozumiałej dla nikogo z zewnątrz – uprawnionej obserwacji świata przez okulary Pana Boga. Można nawet prościej powiedzieć – wpatrzonemu w niebo i wierzącemu w nie pozwala się na więcej, więcej mu wolno. On bowiem właśnie w niebie widzi sens swoich zachowań i przekonań, których nie muszą podzielać czy rozumieć inni. Niebo samo wystarczy, by z sensem żyć na ziemi. Jest jak latarnia, według której orientuje się poszukiwacz każdego ziemskiego i pozaziemskiego sensu.
pogrzeb
Czy zatem wszystko przez to, że istnieje niebo i wiara, która w imię nieba usprawiedliwia nawet okrucieństwa? Nie, nie sądzę wcale, że wiara, jakakolwiek, jest z natury rzeczy winna, bo z niej rodzą się fanatycy i ekstremiści. Bo właśnie w imię Boga Jego właśni synowie podrzynają sobie gardła, śpiewając przy tym pochwalne psalmy. Znaczyłoby to, że bezpieczniej dla wszystkich byłoby sobie niebo odpuścić. Wiarę zamienić na jakiś uzgodniony świecki humanizm. Zwyczajnie, po ludzku się dogadać i wyeliminować ze słownika pojęcia, za którymi kryje się rzeczywistość z natury rzeczy niebezpieczna, bo zupełnie po ludzku niepoznawalna. Pozbyć się Boga w imię obrony człowieka, jego człowieczeństwa? Historia przerabiała już takie lekcje. Pogrzeb wyprawiony Bogu kończył się jednak zazwyczaj wypisaniem klepsydry samemu grabarzowi.
Przyznaję jednak, że tylko w świecie wiary możliwa jest nienawiść radykalna, tak samo zresztą jak możliwa jest w tym świecie radykalna świętość i miłość. Tylko wiara pozwala na prawdziwe radykalizmy. I nie chodzi wcale o to, że widzimy tylko to, co chcemy zobaczyć. Że dla jednych Bóg będzie zawsze ostoją pokoju i orędownikiem przebaczenia, a dla drugich prowodyrem wojen i terroryzmu.
Obywatelem każdej religii jest człowiek. Religia daje mu poczucie sensu i celu. Człowiek zaś jest tym, w którym mieszkają zarówno aniołowie, jak i demony. Każde ludzkie sumienie jest tajemniczą areną niedogranego nigdy do końca pojedynku. To w nim rozgrywa się dramat codziennych napięć i tęsknot, które usprawiedliwiają największe ofiary. To w nim rozgrywa się walka pomiędzy jednym a drugim Bogiem. I człowiek sam musi wybrać, który Bóg dzisiaj przyjdzie do niego. I który w nim zwycięży. I z którym Bogiem zaśnie w Jego niebie. I czy w tym niebie znajdzie się jeszcze miejsce dla innych?
pobity policzek, ale nie mój
Dla mnie zastanawiające jest nie to, że prześladowania religijne nadal istnieją. One zawsze istniały i – niestety – chyba zawsze będą istnieć. Bardziej zadziwiające jest to, że ciągle tych prześladowań potrzebujemy, w myśl Tertuliana: „Krew męczenników jest nasieniem chrześcijaństwa”. Jakbyśmy chcieli żyć na koszt męczenników. Jakby Bóg potrzebował tych ofiar, bo tylko one są darem wystarczającym. Bez którego nasze świadectwo nie jest wiarygodne, nasza wiara nie dorasta do swojego wzoru i nasza modlitwa nie potrafi komuś współczuć.
Nie wiem dokładnie, jak to jest w innych religijnych tradycjach, dlatego nie będę się wypowiadał. Ale w samym chrześcijaństwie jest coś, co – wydaje mi się – powinno onieśmielać i powalać na kolana. Coś, co jest tak nieludzkie, nieprzetłumaczalne i nieoczekiwane… Coś, co daje prawo oczekiwać niemożliwości. W końcu coś, co jest bardziej radykalne i nie z tego świata od owego: „Dlaczego mnie bijesz?” (J 18,23).
„Powiadam wam, którzy słuchacie: Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają. Jeśli cię kto uderzy w policzek, nadstaw mu i drugi. (…) Jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie wy im czyńcie. Jeśli bowiem miłujecie tych tylko, którzy was miłują, jakaż za to [należy się] wam wdzięczność? Przecież i grzesznicy okazują miłość tym, którzy ich miłują. I jeśli dobrze czynicie tym tylko, którzy wam dobrze czynią, jaka za to [należy się] wam wdzięczność? I grzesznicy to samo czynią” (Łk 6,27-29.31-33).
stop przemocy!
Skóry grzesznika nikt z nas się nie pozbędzie. To dramat, który trzeba grać do końca. I w którym nawet zwyczajne poczucie winy może być odwetem za chęć czyjegoś pogrzebu. Naturalnie i po ludzku całkiem racjonalnie domagamy się sprawiedliwości, bardziej przyjaznego ludziom i bogom świata czy ochrony własnej nietykalności. Dlatego owo: „Dlaczego mnie bijesz?” (J 18,23) wraca jak bumerang obronny i budzik wyrzutów sumień, w których spodziewamy się – nawet jeśli nie pełni – to przynajmniej resztek człowieczeństwa. Ale i ta resztka czasem nie wystarczy, by powstrzymać ręce niosące śmierć. Co wtedy pozostaje? Wywieszenie białej flagi? Zasłanianie twarzy przed bijącymi? Dyskusja z użyciem logicznie wynikających z siebie argumentów o niezasadności przemocy? Ucieczka lub niedawanie okazji do prowokacji? Czy może ostatecznie bunt w imię tendencyjnie odczytanego biblijnego „oko za oko, ząb za ząb”?
Oczywiście nikt nam prawa do sprzeciwu wobec okrucieństwa nie odbiera. Chrystus je nawet sankcjonuje. Nie jestem jednak pewien, czy najlepszym sposobem apelu o zaprzestanie przemocy jest opis na Facebooku: „Sprzeciw wobec mordowania chrześcijan!”. W moim odczuciu to bardziej robienie wrażenia niż troska o lepszy świat. Kto niby jest za ich mordowaniem? Motywacje prześladowców są z całą pewnością bardziej pokrętne i w imię jakiejś własnej filozofii usprawiedliwią każdy dżihad. Ale chrześcijaństwo oferuje coś więcej niż sprzeciw wobec zła.
jutro, które było wczoraj
Ideały są potrzebne, bo przeciwdziałają naszemu samozadowoleniu. A ideałem jest: „Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu (…). Nikomu złem za złe nie odpłacajcie. Starajcie się dobrze czynić wszystkim ludziom. (…) Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj” (Rz 12,2.17.21). Bowiem nie chodzi wcale o to, by zapomnieć o ofiarach. Ale i nie o to, by wroga czy jego chęci zdekonspirować. By obłożyć go winą czy zmusić do uznania Ewangelii za kartę praw człowieka. Chodzi chyba ostatecznie o przekroczenie swego własnego horyzontu. I wyglądanie poranka, w którego blasku nikną wszystkie nasze kłótnie, terroryzm, prześladowania i nietolerancja. Bo skoro Chrystus, przechodząc przez okrutną śmierć, przebaczył życiu, że nie jest takie, jakie powinno być, to w blasku tego zmartwychwstania żadna beznadziejna sytuacja nie jest już groźna czy taka beznadziejna.