„Obraz Serca, które z jednej strony jest zranione – jakkolwiek to zranienie pokażemy: przez koronę cierniową, przebitą ranę czy krzyż – a z drugiej płonące, jest fascynujący. To Serce jest poranione, ale nie przestaje kochać. Tego Serca ból nie zaskorupił. To nie jest Serce zamknięte. Jeżeli czujemy się zranieni, prośmy Jezusa, żeby mimo tych naszych zranień pomógł nam kochać i przemienił nasze serca w Jego Serce”. O potrzebie miłości, która drzemie w człowieku na każdym etapie jego życia, oraz o Tym, który chce nas tą miłością bezinteresownie obdarować, a także pragnie, byśmy podzielili się nią z bliźnimi, z s. Celiną Tendaj, sercanką z Krakowa, rozmawia ks. Radosław Warenda SCJ.
Potrzebujemy jeszcze dzisiaj duchowości Serca Jezusowego?
Myślę, że tak. Człowiek cały czas potrzebuje miłości. Bez tej miłości nie da się żyć. Przedmiotem kultu jest Boża miłość, a sam kult Serca Jezusa jest formą. Czy taka forma jest dalej aktualna? Skoro nikomu nie znudziły się walentynki, to znaczy, że symbol serca jest dalej nośny. Jest dosyć naturalny, więc przemawia do ludzi. Z tego powodu kult Serca Jezusowego chyba się nie przeżył.
A czy kult Serca Jezusowego ma być lekarstwem na współczesne choroby, czy raczej szczepionką, która będzie nas chronić przed chorobą?
Jednym i drugim. Mówiąc o Sercu Jezusa, myślimy o miłości. Jestem nauczycielką i bliskie są mi problemy młodzieży. Często mam też możliwość zaobserwowania, że jeżeli ktoś pochodzi z rodziny, z której wyniósł doświadczenie miłości, to po prostu pewne problemy nie zaistnieją w jego życiu, bo ma poczucie bezpieczeństwa, poczucie bycia kochanym oraz poczucie, że jest dla kogoś ważny. I w takim przypadku nawet bunt młodzieńczy inaczej wygląda, a czasem w ogóle nie ma tak naprawdę miejsca, bo zastępuje go dialog, wspólnota z rodzicami. Z drugiej strony, jeżeli występują duże braki miłości ze strony rodziców czy bliskich, to też nie jest nieuleczalne, bo może to zaleczyć miłość. Zatem miłość nie jest tylko szczepionką ani tylko lekarstwem, ale tym, czego człowiek potrzebuje na każdym etapie życia.
W pierwszym objawieniu, jakie św. Małgorzata Maria Alacoque miała zaraz po Bożym Narodzeniu w 1673 roku, Jezus zrobił niesamowitą rzecz. Wyciągnął jej serce, wsadził w swoje i oddał je przemienione. Tymczasem my uczymy od najmłodszych lat zasługiwania na coś metodą kija i marchewki. A Jezus zdaje się już w XVII wieku stosował całkiem inną pedagogikę.
Muszę przyznać, że ten obraz wymiany serca zawsze mnie fascynował. Czasem naprawdę trudno jest kochać bliźniego z jego ograniczeniami, słabościami. Przychodzi bowiem taka chwila, kiedy mówimy: „Koniec! Ciebie to już naprawdę nie da się kochać. Jesteś po prostu skończonym łotrem. Gdybyś się poprawił, to być może bym cię pokochała, ale w twoim obecnym stanie – nie”. Natomiast miłość Boża jest niewyczerpana. Nie będę w stanie kochać bliźnich, jeśli sam nie doświadczyłem miłości Bożej. I właśnie w tym pierwszym, wspomnianym przez Księdza, objawieniu Jezus nie zaczyna od wypominania niewdzięczności, tylko od pokazania: „Popatrz, jak Ja bardzo kocham. Poznaj Moją miłość”. I św. Małgorzata bardzo mocno doświadczyła tej Bożej miłości. A gdy człowiek sam jej doświadczy, to dopiero wtedy zaczyna rozumieć w prawidłowy sposób ideę wynagrodzenia i pojmować, czym jest duchowość Serca Jezusowego, która polega na przemianie swojego serca w Serce Jezusa.
Także obraz samego Serca, które z jednej strony jest zranione – jakkolwiek to zranienie pokażemy: przez koronę cierniową, przebitą ranę czy krzyż – a z drugiej płonące, jest fascynujący. To Serce jest poranione, ale nie przestaje kochać. Tego Serca ból nie zaskorupił. To nie jest Serce zamknięte. Jeżeli czujemy się zranieni, warto prosić Jezusa, żeby mimo tych naszych zranień pomógł nam kochać i przemienił nasze serca w Jego Serce.
Czyli miłości nie można się nauczyć?
Można, ale tylko przez doświadczenie. Z książek nie da się nauczyć miłości. Zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boże i mamy naturalny potencjał do kochania, naturalną możność, to nie jest coś, co jest nam obce. Jednak z drugiej strony jesteśmy też bardzo kruchymi stworzeniami, a tym, co nas zamyka, jest ból i cierpienie. Bardzo trudno jest się otworzyć na drugiego człowieka, jeśli jest się bardzo poranionym. Jeżeli takiemu zranionemu człowiekowi opowiadamy o Sercu Pana Jezusa i zaczniemy od tego, że jest On niekochany, zraniony, odrzucany, to w najlepszym wypadku możemy doprowadzić go do takiej myśli, że Chrystus go rozumie. To już wielki sukces. Jednak paradoksalnie może to wywołać u tej osoby takie wrażenie, że znowu się od niej czegoś oczekuje, czego nie jest w stanie dać. Dlatego pierwszym etapem – tak jak w objawieniach z Paray-le-Monial – powinno być pokazanie, że Pan Bóg kocha człowieka. Często taka forma musi przejść przez doświadczenie ludzkiej miłości, tzn. naszej miłości. Nie możemy mówić: „Pan Bóg cię kocha, ale nie mam dla ciebie czasu”.
Klasyczna duchowość Serca Jezusowego zawiera się w idei wynagrodzenia. Jak popularna dziś potrzeba takiego ciepłego, pluszowego Boga, który akceptuje człowieka i przytula go, może dojrzeć do idei wynagrodzenia? Bo przecież miłość to nie tylko dobre samopoczucie, poczucie akceptacji, ale to coś więcej…
Bardzo dużo zależy od tego, z kim mamy do czynienia. Bałabym się dawania takich uniwersalnych recept dla wszystkich, bo jednak każdy ma własną drogę życia i własne doświadczenia. Gdy wspomniałam o doświadczeniu Bożej miłości, nie chodziło mi o takie radosno-allelujatyczne mówienie wszystkim: „Pan Bóg cię kocha”, że jest On takim misiem do przytulania. To nie ta droga. Ludzie są różni. Kiedy trzeba mówić o tej Bożej miłości? Gdy spotykamy się z ludzkimi zranieniami, które potrafią być potężne, ponieważ taki człowiek nie pójdzie dalej, jeśli nie doświadczy Bożej miłości. On cały czas będzie szukał jej namiastek, krążył wokół siebie, nie wyjdzie poza siebie. Natomiast bałabym się takiego łatwego mówienia: „Pan Bóg cię kocha” człowiekowi, który ma poczucie, że jest wspaniały, ale żyje w grzechu i dobrze mu z tym, bo ten człowiek nie ma świadomości ani potrzeby tej Bożej miłości. Trzeba mu raczej pokazać, że swoim życiem rani siebie, bliźniego, a przez to samego Pana Boga, któremu na nim zależy.
Słuchałam ostatnio homilii św. Jana Pawła II, którą wygłosił w czasie pielgrzymki w 1991 roku w Kielcach. Mówił o rodzinie. Utkwiły mi w pamięci słowa, że zadaniem rodziców nie jest tylko poświęcanie się dla dzieci, ale że to poświęcanie się ma być mądre. Trzeba stawiać dziecku wymagania, bo przez nie wychowuje się je do miłości. Zatem wychowanie do miłości to nie tylko zagłaskiwanie. Nie widziałabym zatem sprzeczności między mówieniem człowiekowi o Bożej miłości a mówieniem mu o grzechu i grozie grzechu.
Jeśli miłość, jaką daje nam Bóg, jest za darmo, to czy możemy powiedzieć, że Bóg czegoś od nas oczekuje w zamian?
Na pewno przynajmniej dwóch rzeczy. Przede wszystkim przyjęcia tej miłości. Człowiek, który kocha, pragnie, żeby jego miłość została przyjęta. Myślę, że z Panem Bogiem nie jest inaczej. On wie, że my bez tej miłości nie jesteśmy w stanie żyć. Bez tej miłości karłowaciejemy. Bez tej miłości nie osiągamy pełni, do której jesteśmy powołani. Pan Bóg nie chce, żebyśmy przyjęli tę miłość dla Jego własnej satysfakcji, ale wie, że my bez tej miłości jesteśmy niedorozwinięci przez całe życie. A po drugie, chce, byśmy sami się w tę miłość przemieniali, byśmy tą miłością wobec innych żyli, byśmy tę miłość podawali dalej. Skoro On nas kocha za darmo, to my też powinniśmy kochać innych za darmo. Jeżeli On oczekuje naszego odwzajemnienia, to chce, żebyśmy się przemienili w miłość. Jeżeli przyjmujemy Bożą miłość, to naszym celem jest zjednoczenie się z Bogiem. Jeżeli Bóg jest miłością, oznacza to przemienienie się w miłość. Wtedy dojdziemy do pełni według miary Chrystusowej.
W jaki sposób kult Serca Jezusowego, oprócz tego wymiaru duchowego, ma stać się rzeczywistością? Czyli w jaki sposób duchowość Serca Jezusowego, którą Siostra żyje, realizuje na co dzień? Albo w jaki sposób chciałaby to robić?
Ciągle prosząc Pana Jezusa, żeby mi dał swoje Serce, bo ja już czasem nie umiem kochać ludzi. Bardzo mi się podoba to, w jaki sposób naszą duchowość postrzegał nasz założyciel bp Józef Sebastian Pelczar. Bardzo często przewijają się u niego dwa wątki. Jeden można by streścić w ten sposób: „Kontempluj żłóbek, krzyż i tabernakulum, żebyś mogła odkryć tę Bożą miłość”, a drugi: „Wpatruj się w Serce Jezusa, w Jego pragnienia, zamiary, dążenia, uczucia i próbuj się nimi przejąć. Proś, by Pan Bóg przemienił twoje serce na wzór swojego Najświętszego Serca”. Modlitwa, adoracja, Msza Święta – to ważne momenty przyjęcia Bożej miłości, to forma kultu Serca Jezusowego. Ale wychodząc poza kaplicę, starajmy się przemienić samych siebie poprzez współpracę z łaską Bożą. Kult Serca Jezusowego powinien się też wyrażać w szczególnej wrażliwości na bóle świata, w otwarciu na tych najmniejszych, najbardziej zlekceważonych, zapomnianych.
Które dzieło obecne w Kościele – inicjatywy, ruchy – jest najbardziej związane z duchowością Serca Jezusowego, nie w znaczeniu kultu religijnego, ale takiego praktycznego wyrażenia tego, że zaczynamy wreszcie kochać.
Bałabym się mówić o konkretnych dziełach. Na pewno dokonuje się to wszędzie tam, gdzie człowiek zapomina o sobie i służy innym. Mogą to być czyny na płaszczyźnie rodzinnej, gdy nie żałuję czasu dla dziecka czy dla chorego członka rodziny albo mam cierpliwość dla osoby, która w moim otoczeniu jest trudna i tym swoim trudnym charakterem też woła o miłość, tylko nie umie jej wyrazić.
Świętujemy 250 lat ustanowienia święta Najświętszego Serca Jezusowego w 1765 roku przez Klemensa XIII – najpierw dla zakonu sióstr wizytek. Natomiast dopiero po prawie 100 latach papież Pius IX ogłosił je świętem dla całego Kościoła. Czy spełnia ono dzisiaj swoje zadanie?
Mam poczucie, że święto Najświętszego Serca Jezusowego dalej może spełniać taką rolę przypominania o tej Bożej miłości. Ono ma ogromny potencjał, choć świadomość piękna tego święta czy kultu tej tajemnicy Serca Jezusowego nie jest jeszcze dostatecznie rozwinięta.