Istnieje przekonanie, wedle którego Pan Bóg ma wiele imion i właściwie nie jest istotne, jak Go nazywamy. Przy tym każda z ludzkich filozofii poszukuje tego, co wydaje się jej trafem w samo sedno odkryć Boskiej istoty. Pierwszy Poruszyciel, Niewzruszony Absolut, Najwyższe Dobro, Pierwsza Przyczyna, Zasada Przyczynowości… Brrr! Ciarki przechodzą po plecach na myśl, że w Kościele podczas niedzielnej liturgii swoją ignorancją, niedouczeniem lub po prostu zwyczajnym ludzkim niedbalstwem i roztargnieniem mogę zlekceważyć majestat wiecznego Absolutu czy też niedostatecznie ukorzyć się przed Przyczyną wszystkich przyczyn. Oczywiście nie odmawiam filozofiom ich racji. One jednak również mają prawo błądzić, tak samo jak ludzie, w których głowach powstały. Uważam, że nie jest to bez znaczenia, jakim imieniem nazywamy Boga. Tak jak nie jest bez znaczenia, jaką filozofią żyjemy. Dlatego nie wyobrażam sobie, by móc autentycznie modlić się do Boga przywołanych imion. A już na pewno nie wierzę w zapewnienie, że można szczerze pokochać Pierwszego Poruszyciela.
na własny użytek
W jakiś swoisty sposób każdy z nas szuka Boga. Dla wierzącego Jego ślady są właściwie wszędzie, gdzie się tylko człowiek obejrzy. Ale sceptyk czy niewierzący też jakoś szukają, po swojemu. Choćby w potrzebie sensu, jaki chcą nadać swemu życiu. W tym, by miało ono jakieś znaczenie, niosło coś dalej, poza horyzont dzisiejszego dnia. W dobru, którego nie sposób zupełnie przeoczać. I którego nie potrafi z nas wyrwać nawet radykalne zło, gniew, grzech czy poczucie klęski. Bo zło nigdy nie może stać się Bogiem. Ono – jak mawiała niemiecka filozofka Hannah Arendt – nigdy nie jest radykalne, może być co najwyżej ekstremalne. Radykalne jest tylko dobro. Ono jest pierwsze i wystarczające, by życie przeżyć, tak jak trzeba. A zatem w próbach ocalenia tego, co jeszcze można ocalić i co jest naszą najświętszą wartością, nawet przy całym tzw. ateistycznym światopoglądzie pozostaje coś, co człowiekowi dyskretnie podpowiada, że on sam jest ważny, wartościowy, dobry. Czy jest to głos Boga? Jakiego Boga?
To prawda, Bóg odkryty w takich poszukiwaniach nie zawsze ma jedno z pięknych biblijnych imion. Nie zawsze potrafi zbawić czy obdarować potrzebną nadzieją. Nie zawsze jest Bogiem żywym, gotowym i chętnym na spotkanie. Często pozostaje Bogiem naszych spekulacji i wyobrażeń. Ale jednocześnie nigdy nie wykracza poza te spekulacje i marzenia. Może być co najwyżej ich spełnieniem, najwyższą formą realizacji ludzkich intelektualnych ambicji. Nie jest jednak, bo nie może być, większy od miar, jakie my sami Mu nadajemy. Dlatego też często nie wytrzymuje racjonalnej krytyki i poddaje się logicznym wątpliwościom kwestionującym Jego ontologiczne „być”. Czy bowiem Bóg, który jest szczytem ludzkich gradacji i stopniem najwyższym ludzkich wartościowań, w ogóle zasługuje na istnienie? Ile w tym Bogu Boga, a ile superczłowieka?
szkiełko i oko
Ale nie tylko Boga poznajemy, próbując określić jego charakterystyczne przymioty czy zdefiniować to, co wydaje nam się sensem Jego Boskości. Świat leksykonowych pojęć i encyklopedycznych szpalt wydaje się bowiem poukładany i bezpieczny w wielu dziedzinach naszego życia, bo w kilku słowach mówi o tym, jak trzeba myśleć, by myśleć, tak jak trzeba. By się dogadać, porozumieć. Jak trzeba zatem myśleć o Bogu, by był On prawdziwy, naprawdę? Definicja musi być w tym przypadku wyjątkowo trafna i precyzyjna. Chodzi przecież o ujęcie sekretu transcendencji. „Bóg – istota nadprzyrodzona, której istnienie uznaje większość religii. (…) Najbardziej powszechnie pod pojęciem «bóg» rozumie się określenie istot będących przedmiotem kultu religijnego” (pl.wikipedia.org). No i wszystko jasne. Po przeczytaniu hasła encyklopedii wystarczy jeszcze tylko zapalić świeczkę i odmówić modlitwę. I Bóg się pojawi, ten właściwy, bo precyzyjnie zawołany po imieniu.
„Boga nikt nigdy nie widział; ten Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, [o Nim] pouczył” (J 1,18) – mówi Pismo Święte. Czy Chrystus zostawił nam zatem jakąś Boską definicję? On był w końcu najbardziej kompetentnym w tej sprawie. No a jeśli nie On, to może przynajmniej Jego święci specjaliści? Definicje są przecież potrzebne, bo bez nich w ogóle nie wiemy, o czym mówimy. Jak inaczej, bez adekwatnych pojęć czy stosownych paragrafów filozoficzno-teologicznych summ, choćby w deliberacjach z ateistami udowodnić swoją rację?
poszukiwany
Tymczasem zarówno lektura Biblii, jak i kolejne dzienniki dusz nie podają definicji Boskich istot. Zdaje się, że w ogóle nie silą się o nie. Jakby nieistotne było, czy to, o czym piszą natchnieni autorzy, w ogóle ma rację bytu, czy jest tylko kolejną próbą zmierzenia się z gatunkiem fiction. Czy w końcu komunikując innym Boskie misteria, w ogóle mamy na myśli te same myśli? Uczciwość naukowca każe przecież najpierw doprecyzować pojęcia, byśmy w ogóle mieli pojęcie, o czym mowa. Słowa opisujące Bożą obecność, które odkrywamy w świętych zapisach, nie są jednak precyzyjnymi definicjami: Jahwe, Adonaj, Pan, Ojciec, Emmanuel, Święty, Miłość… Równie dobrze można by wielu tych zwrotów użyć w mniej pobożnych konotacjach.
Boga nie da się bowiem poznawać tak samo, jak poznaje się zjawisko entropii czy obserwuje powstawanie bozonu Higgsa. By zmierzyć się z Nim twarzą w twarz, nie wystarczy dobry teleskop, Wielki Zderzacz Hadronów, wprawne oko czy szczegółowe pomiary. Nawet wspólnie wypracowana, naukowa definicja nie czyni zadość wątpliwościom. Laboratorium nie jest bowiem dobrym miejscem dla uprawiania wiary. A to wiara przecież poszukuje Boga. Jej drogi zaś są inne od wszystkich pozostałych. Ksiądz Józef Tischner pisał: „Stosunek między wiarą a szukaniem jest odwrotny, niż się zazwyczaj wydaje. To nie poszukiwanie wiary jest źródłem wiary, ale wiara jest źródłem poszukiwania. Nikt nie szuka, nie wierząc, że znajdzie. Szuka ten, kto wierzy” (Zrozumieć własną wiarę).
to, co wyjaśnia
Wychodzi zatem na to, że trzeba najpierw jakoś wierzyć w Boga, by móc w końcu Jemu uwierzyć. Że trzeba najpierw Go pokochać, by następnie móc prawdziwie Go poznawać, opisywać i definiować. Że nic nie wie o Bogu ten, kto nigdy wcześniej Go nie spotkał, nie przyjął, nie pokochał. A może właśnie coś tam o Nim wie, ale wiedza ta nijak się ma do prawdziwego poznania. Zresztą nie dotyczy to tylko relacji do Boga. Jak zauważa o. Jan Andrzej Kłoczowski OP, rodzic kochający dziecko inaczej je zna niż ktoś przyglądający się z boku. „Inaczej” znaczy zdecydowanie lepiej. Miłość bowiem wydaje się kluczem do najważniejszych rozpoznań. Najwłaściwszym sposobem patrzenia na Boga, którego dopiero chcę poznać. Drugiego człowieka, którego i tak nigdy do końca nie rozgryzę, bo i on sam do końca będzie dla siebie zagadką. Ale również patrzenia na siebie samego, swoje sukcesy, honory, słabości, grzechy czy krzywdy… Patrząc na nie bez miłości, źle na nie patrzę, bo widzę tylko poszczególne elementy, cechy – być może – łatwe do opisu, charakteryzacji, trudne jednak – jeśli w ogóle możliwe – do nazwania konkretnym imieniem i nazwiskiem. Kto zatem Boga nie kocha i nie chce kochać, może niech o Nim zbytnio nie rozpowiada, bo nawygaduje głupot!
w nagrodę
Księża sercanie w swojej duchowości podkreślają potrzebę wynagradzania Bogu, Sercu Pana Jezusa. I nie chodzi tutaj wcale o wypłacanie należnej zapłaty za wykonaną pracę. Zapewne nigdy by się z taką kwestią finansowo nie uporali. Zresztą nie tylko sercanie. Właściwie ciężko w precyzyjnej terminologii zwięźle zawrzeć, o co konkretnie w tym wynagrodzeniu chodzi. Z pomocą nie przychodzi nawet Katechizm Kościoła katolickiego, który w ogóle przemilcza to sformułowanie. W takiej sytuacji stosunkowo łatwo narazić się na niedopowiedzenia czy wieloznaczności. Czyżby sercanie byli na tyle nierozsądni, by wierzyć, że jako grzeszni ludzie mogą za coś Bogu wyrównać, zrekompensować Mu jakąkolwiek stratę? Czy są oni ewentualnie aż tak pyszni i faryzejscy, by sądzić, że dzieło odkupienia dokonane przez Chrystusa jest niewystarczające i niepełne, dlatego ktoś musi się podjąć misji dopełnienia go swoimi ofiarami? Pytania i zastrzeżenia można oczywiście mnożyć. Z pewnością i sercanom często nieobca jest niezdrowa koncentracja na legalistycznych interpretacjach pewnych świętych tekstów czy stronniczość w doborze środków własnego kultu.
oto Serce
Dlaczego o tym piszę? Wracam do początku mojego tekstu i przekonania, że nie jest sprawą obojętną, jakim imieniem nazywamy Boga i jaką żyjemy filozofią, duchowością czy – nazwijmy to – religijnym stylem. Patrząc na siebie samych, świat, który nas otacza, człowieka, który w tym świecie żyje, zło, jakie niewątpliwie jest między ludźmi, można bowiem zatrzymać się w takim momencie swojej religijnej drogi, w której obserwując niebo, wprawdzie zobaczy się w nim Boga, ale obrażonego i zranionego grzechem swojego stworzenia. I być może nawet usłyszy Jego głos, że od ludzi otrzymuje tylko oziębłość, obojętność i niewdzięczność… I można wtedy łatwo zarazić się owym religijnym malkontenctwem, obrzydzeniem dla grzechu czy nawet grzesznika, który jest jego sprawcą. Teoretycznie bowiem łatwo, a praktycznie bardzo trudno rozdzielić te dwie rzeczywistości. I wówczas ciężko wybaczyć jakikolwiek grzech, sobie lub innym, dać nadzieję czy kolejną szansę. Moim zdaniem taka duchowość to nawet nie tyle kwestia zatrzymania się w części swej religijnej drogi, ile wchodzenia na nią nie z tej strony, co trzeba.
Ojciec Leon Dehon, Założyciel Zgromadzenia Księży Sercanów, zachęcał swoich zakonników, by dali poznać światu miłość Jezusowego Serca. Wydaje mi się, że był on słusznie przekonany, iż od serca zaczyna się wszystko, co ważne, najważniejsze. W nim zaczyna się wiara, miłość, wszystko, co warte jest szukania i poznawania. Dzięki sercu można dalej chcieć szukać i poznawać. Dzięki sercu można uwierzyć Bogu i człowiekowi. Dzięki sercu można też Bogu wynagradzać, chociaż nie jest się w stanie do końca tego zrozumieć. Serce widzi bowiem każdą krzywdę, tak jak powinno się ją widzieć. A nie tak jak powinno się ją rozumieć. Serce zaprasza, by najpierw się zaangażować, a dopiero później ewentualnie poddać refleksji. By najpierw poczuć się kochanym i chcieć pokochać, a potem ewentualnie przedmiot miłości poddać analizom.
Być może swoją symboliką serce nie przemawia do spragnionych dogmatycznej precyzji. Ale czy wiara i miłość takowej precyzji w ogóle potrzebują? Czy czucie i wiara nie są najlepszą filozofią?
„Czucie i wiara silniej mówi do mnie
Niż mędrca szkiełko i oko.
Martwe znasz prawdy, nieznane dla ludu,
Widzisz świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce.
Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu!
Miej serce i patrzaj w serce!” (Adam Mickiewicz, Romantyczność)
Święta Teresa z Ávili mawiała, że „trzeba umieć Pana Boga chwytać za serce, bo to Jego słaba strona”. Wiemy doskonale, że Pan Bóg nie ma słabych stron. Ma je jednak tylko dla tych, których miłość jest zbyt słaba, by była zbyt mocna.