W oczach świata są mniej pilnym problemem, bo pozostają w granicach krajów, w których są prześladowani. Za to w razie politycznych sporów o międzynarodową pomoc idealnie pełnią funkcję karty przetargowej. Stanowią najbardziej marginalizowaną część tej grupy osób, do której skierowana jest tzw. pomoc na miejscu. Kim tak naprawdę są IDP – osoby wewnętrznie przesiedlone w Syrii?
„Mój brat jest w Jordanii, ale tam nie jest ani trochę łatwiej niż tu” – mówi Abdallah. Jedną ręką nalewa nam do kubków mocnej herbaty, a drugą przytrzymuje chowającą się za nim zawstydzoną dwuletnią córkę. Mężczyzna wygląda na około 50 lat. Okazuje się jednak, że to tylko spalona słońcem skóra i spękane, twarde dłonie mocno go postarzają. Przez całe życie wraz z żoną uprawiali kawałek ziemi pod Rakką – miastem znanym dziś jako pierwsza stolica tzw. Państwa Islamskiego w Syrii. Początkowo, gdy usłyszeli o zajęciu miasta, nie przyszło im do głowy, że musieliby kiedykolwiek opuszczać swoją wieś. Byli sunnitami i myśleli, że nie mają się czego bać.
ucieczka?
Działania bandytów, którzy opanowali okolice, szybko utraciły pozory sprawiedliwości czy religijności. Gdy rok po ustanowieniu samozwańczego kalifatu zaczęto przeprowadzać publiczne egzekucje za wymyślane na poczekaniu „wykroczenia przeciw Bożemu prawu” i siłą ściągać na nie chłopców ze szkół, aby pełnili funkcję publiczności, miara się przebrała. Ryzykując życie, Abdallah z dnia na dzień za bezcen sprzedał gospodarstwo i pod osłoną nocy wraz z rodziną pieszo opuścił wieś. Szybko okazało się, że możliwości znalezienia mieszkania i pracy poza Rakką są bardzo ograniczone, a próba wyjazdu do któregoś z sąsiednich krajów bezsensowna. Raz na kilka tygodni do Abdallaha docierały wieści od rozsianej po Bliskim Wschodzie rodziny – jego czterej bracia pozostawali uzależnieni od pomocy humanitarnej w obozach dla uchodźców poza Syrią.
Rodzina nie chciała zostać w kraju. Dość się napatrzyli. Bali się o dzieci i o to, że jak nie dorwą ich macki Państwa Islamskiego, to zrobi to armia rządowa lub któraś z lokalnych grup dżihadystycznych. Czuli, że są w potrzasku. Nie można było wyjechać, nie można było zostać. Tymczasem zostać jednak musieli, bo granice nagle się zamknęły i zabrakło pieniędzy. Od trzech lat mieszkają w Damaszku. I są jednocześnie uchodźcami i nie-uchodźcami.
uchodźcy wewnętrzni
Biuro Wysokiego Komisarza do spraw Uchodźców (UNHCR) szacuje, że w samej Syrii osób wewnętrznie przesiedlonych, czyli takich jak rodzina Abdallaha, jest ponad 7 milionów. 2,8 miliona z nich to dzieci. Status IDP (Internally Displaced Person – ang. osoba wewnętrznie przesiedlona) jest oficjalnie rozpoznawany dopiero od 2014 roku. Tytuł ten daje takim osobom pierwszeństwo w kolejce po pomoc humanitarną. W ten sposób międzynarodowa społeczność wirtualnie klepie po plecach uchodźców wewnętrznych i stawia ich za wzór – oto ci, którzy zostali. Wraz z miską zupy czy kocem przekazuje się im gorące zapewnienia, że pomoc na miejscu to rozwiązanie tzw. kryzysu migracyjnego, który popiera większość ankietowanych w krajach rozwiniętych.
W praktyce jednak uchodźców wewnętrznych nie omija żadna trauma, której doświadczyli ludzie opuszczający kraj. Być może udało im się uciec od wielu lokalnych zagrożeń, ale nie od głównej przyczyny ich tragicznej sytuacji: wciąż oficjalnie pozostają „pod opieką” rządów swojego kraju, w którym na dodatek w każdym momencie można natknąć się na jakąś zbłąkaną kulę. Status uchodźcy wewnętrznego budzi także mieszane uczucia wśród lokalnej ludności i prowadzi do jeszcze większego wykluczenia przesiedlonych.
mimo wszystko obcy
Abdallah i jego rodzina szli pięć dni pieszo z Rakki do Damaszku. Po przybyciu na miejsce okazało się, że dla miejscowych nie są żadnymi uchodźcami, ale zwykłymi wieśniakami, jakich podczas wojny pełno w stolicy. Ich wiejski dialekt jest ledwo zrozumiały dla damasceńczyków, zaś sposób ubierania się, ciemne od słońca twarze i spracowane dłonie zdradzają ich pochodzenie. Nie są ofiarami, ale przyjezdnymi, migrantami, których można, a nawet należy wydoić do ostatniego grosza. W Damaszku są tak samo obcy, jak byliby poza Syrią. Mogą wyrabiać 16-godzinne dniówki za grosze, a potem od tych samych pracodawców wynajmować byle rudery za wysokość miesięcznej pensji. Nic im się nie należy, nawet litość. W końcu są u siebie, powinni sobie poradzić.
Abdallah i jego pięcioosobowa rodzina mieszkają w wynajmowanym „mieszkaniu” ulokowanym w nieukończonym bloku z płyty w damasceńskich slumsach. Ich dom nie ma drzwi ani okien. Otwory na noc zakrywają kocami, a ściany okryli kawałkami zasłon, żeby wnętrze sprawiało wrażenie bardziej przytulnego i ciepłego. „Robię, co mogę, żeby wyglądało trochę lepiej” – Muslima, żona Abdallaha, wzdycha ciężko, poprawiając chustę na czole. Załamuje ręce, patrząc na goły beton wystający spod mat z napisem UNHCR. „To miejsce bez prądu i wody, a i tak kosztuje nas fortunę”.
Dwójkę dzieci Abdallaha i Muslimy udało się zapisać do szkoły dopiero po interwencji pracowników lokalnego biura Caritas. Nie są z Damaszku, więc muszą poczekać na swoją kolej – szkoły i tak są już przepełnione. W dodatku nie oferują programu uzupełniającego dla osób przesiedlonych, szczególnie dla dziewczynek, które wraz z wkroczeniem do miasta grup dżihadystycznych, zostały pozbawione możliwości uczestniczenia w zajęciach szkolnych.
poza sumieniem
Kiedy wychodzę z mieszkania Abdallaha i Muslimy, dogania mnie ich sąsiadka. Staje na schodach, nie pozwalając mi przejść. Natarczywie pyta, dlaczego ci ze wsi dostają pomoc, a ona nie. Nie rozumie, dlaczego zwykła przeprowadzka miałaby stawiać potrzeby tej rodziny wyżej od potrzeb osób, które tak jak ona posłusznie pozostały na swoich miejscach.
UNHCR szacuje, że od 2011 roku w Syrii co godzinę przybywa 50 wewnętrznie przesiedlonych rodzin. 50 rodzin, których więzy społeczne zostają zerwane i które tak samo jak uchodźcy zewnętrzni muszą zaczynać wszystko od nowa. Osoby wewnętrznie przesiedlone są jednak tymi mniej ważnymi uchodźcami, bo pozostając w granicach swoich krajów, nie nadwerężają tak bardzo kieszeni i sumienia społeczności międzynarodowej. Ich realne społeczne i polityczne problemy pozostają niedostrzegalne dla czujnego oka opinii publicznej, domagającej się „pomocy na miejscu”. Tymczasem wewnętrznie przesiedleni to tak samo uchodźcy, tylko niewidzialni.