Człowiek w swoim życiu przywiązuje dużą wagę do gestów i znaków. Są one bowiem często wyrazem rzeczywistości, dla której brakuje odpowiednich słów albo potrzeba byłoby użyć ich nazbyt wiele, by ją wyrazić. Dlatego nierzadko wystarczy ofiarowana czerwona róża, obrączka na palcu serdecznym, uścisk dłoni, pocałunek… Znaków i symboli w naszym języku pozawerbalnym jest tak dużo. Także i Chrystus przywiązywał do nich wagę.
znaki bliskości Boga
Obmycie uczniom nóg podczas ostatniej wieczerzy czy gest łamania chleba dla uciekinierów z Emaus to tylko niektóre symbole świadczące o szczególnej trosce Chrystusa o swoich uczniów. Jednak najbardziej czytelnymi znakami Jego zainteresowania człowiekiem i jego kondycją, nierzadko biedą, były Jezusowe cuda. Liczne uzdrowienia, wskrzeszenie Łazarza, nakarmienie wielu ludzi potwierdzają wyjątkowość Jezusa, ale nade wszystko ukazują troskę Boga o swój lud i o każdego z osobna. W czasach Chrystusa ludzie byli głodni takich zapewnień ze strony Boga, że nie są Mu obojętni. Zresztą człowiek się nie zmienił. Także i dzisiaj tęsknimy za konkretnymi znakami prawdy, że Bóg jest z nami, że jest obecny ze swoją łaską w moim życiu. Raz po raz takie znaki otrzymujemy. Mniejsze czy większe cuda przydarzają się i nam, byleby mieć tylko oczy serca otwarte, by je właściwie rozpoznać, docenić i wyrazić wdzięczność, a z tym niejednokrotnie jest problem.
znaki można interpretować po swojemu
Tak było w czasach Jezusa. Jego cuda zachwycały, wprawiały w osłupienie, wzbudzały podziw, ale nie u wszystkich. Faryzeusze i uczeni w Piśmie nawet wbrew ludzkiej logice widzieli w nich manifestację złego ducha. Wystarczy pod tym kątem prześledzić pierwsze rozdziały Ewangelii św. Marka, gdzie to narastające napięcie jest tak bardzo widoczne. Czasami więc nawet konkretne znaki miłości mogą być przez człowieka przewrotnie interpretowane, byleby tylko podkreślić własne racje.
Ta skłonność człowieka do przeinaczania faktów, zwłaszcza w kontekście miłości jest pośrednio obecna w jednej z tajemnic Koronki do Najświętszego Serca Pana Jezusa. Ojciec Leon Jan Dehon być może i o tym myślał, kiedy w drugiej części koronki proponował rozważenie tajemnicy Jezusowego Serca zelżywościami przepełnionego. Dzisiaj rzadko już używa się słowa „zelżywość”. Powoli może przestajemy rozumieć sens takiego określenia. Zelżywość to wstyd, hańba, zniewaga. Rzeczownik ten utworzony został od przymiotnika „zelżywy”, a ten od czasownika „zelżyć”, czyli „uczynić lżejszym”, ale również „przynieść ujmę, hańbę, znieważyć”. Niestety w taki właśnie sposób jest niejednokrotnie traktowana miłość Boga, której znakiem szczególnym jest Jezusowe Serce. Człowiek wobec cudu miłości nie tylko pozostaje obojętnym, ale i niechętnym. Mierząc ludzką miarą, z góry zakłada wyrafinowanie Boga, Jego interesowność czy chęć zniewolenia człowieka. Odtrącając cud miłości bezinteresownej, której nie jest w stanie sobie wyobrazić, próbuje ją wykpić, byle tylko jej się nie poddać. Być może dlatego człowiek ucieka od tej miłości i chce zamknąć jej konkretne przejawy w kościołach, niejako wykreślić je z życia społecznego, byleby nie musieć na taką miłość odpowiadać. Ile więc zniewag i wstydu w związku z jednym z najbardziej czytelnych znaków miłości, jakim jest krzyż Chrystusa, pojawia się także w przestrzeni życia Polaków? Ostatnie lata ukazały tę skłonność człowieka do odrzucania bezinteresownego daru miłości, która przynagla do dania jej konkretnej odpowiedzi. Nic tak nie boli, patrząc oczywiście po ludzku, jak odrzucona i znieważona miłość. Jak bardzo boli serce, gdy spotyka się z agresywną manifestacją odrzucania miłości. Oto zelżywość, którą przepełnione jest Serce Chrystusa. Pomimo to wciąż jest Ono otwarte dla człowieka, z raną, z której wypływa pragnienie: „Tylko mnie kochaj”. Jakże więc wobec takiego Serca, takiej niezmiennej miłości, czasami świadomie odrzucanej, nie wołać: „Spraw, niech Cię kocham coraz więcej”.
a jednak warto w znakach dostrzec miłość
Może więc warto w codzienności odkrywać znaki Bożego umiłowania. Czasami trudno je rozpoznawać na bieżąco, bo nasz wzrok pozostaje na uwięzi ludzkich kalkulacji, ale choćby wieczorem, mając dystans do stającego się historią kolejnego dnia naszego życia, w atmosferze modlitwy czy rachunku sumienia łatwiej można dostrzec prowadzącą nas niejako za rękę Bożą miłość, objawiającą się w zwykłych ludzkich sprawach, ale w sposób zaskakujący, niebywały dla nas. Jedynym niebezpieczeństwem może być to, które dotyczyło ludzi żyjących za czasów Jezusa. Bywało tak, że bardziej skupiali się oni na znaku niż na Tym, który ten znak czynił. Albo też ważniejsza dla nich była wielość znaków i cudów – i to najlepiej takich, które pozwalałyby im życie uczynić łatwym, przyjemnym, pozbawionym wysiłku – niż odczytanie w nich prawdziwego przesłania prawdy, że Bóg kocha bezinteresownie, bezgranicznie, bezwarunkowo, a jeśli czegoś pragnie, to tylko tego, byśmy czuli się kochani i ze względu na tę właśnie miłość kochali naszych braci, w ten sposób odpowiadając miłością na Miłość. Większe czy mniejsze, spektakularne czy ciche cuda Boże nadal się zdarzają. Obyśmy chcieli i umieli odczytywać w nich miłosierną miłość i w ten sposób wynagradzali również za tych, którzy znaków Bożej życzliwości nie potrafią odczytywać, a w prawdziwą Miłość nie wierzą albo nie chcą uwierzyć. Cuda i znaki są niczym wobec Tego, kto je czyni, zwłaszcza wtedy, gdy w myśl Pawłowych słów – Miłość Mu na imię.