Mieć czas

„Małżeństwa rozpadają się z braku czasu. Ludzie nie mają czasu na budowanie, podtrzymywanie bliskiej relacji ze sobą. Poznawali się w okresie przedmałżeńskim, kiedy mieli na to czas. A jak wpadają w wir pracy…”. O małżeńskim szczęściu na wyciągnięcie serca oraz Bogu, który daje człowiekowi smak świętości i nadzieję miłosierdzia, z Moniką i Jackiem Kaniewskimi rozmawia ks. Radosław Warenda SCJ.

Jesteście szczęśliwi w małżeństwie?

Jacek: Tak na szybko i odruchowo odpowiadając, to bardzo.

Monika: Bardzo i coraz bardziej.

Szczęśliwi, bo…

Jacek: Szczęście to suma wielu czynników. Jednak myślę, że najważniejszym wektorem szczęścia jest doświadczenie realizacji swojego człowieczeństwa, poczucie spełnienia. A to daje tylko miłość – czyli dawanie siebie całego drugiej osobie i jednocześnie bycie przez tę osobę całkowicie przyjmowanym. Brzmi to górnolotnie, ale realizuje się w bardzo konkretnych, przyziemnych decyzjach każdej chwili życia. Jestem dla ciebie, a nie dla siebie samego, wiec robię to i to, a powstrzymuję się od tego i tamtego.

Monika: Ja powiem bardziej konkretnie (śmiech). Jestem bardzo szczęśliwą kobietą, żoną i matką. Miłość Jacka wyraża się codziennie w wielu małych i dużych gestach, słowach, czynach. Im dłużej jesteśmy małżeństwem, lepiej się znamy i więcej wydarzeń oraz spraw przeżyliśmy razem, tym prawdziwiej i bliżej siebie jesteśmy. Wiem, że zawsze mogę liczyć na Jacka, stoi po mojej stronie, nie odrzuci mnie, zrobi wszystko, żeby mnie ochronić, uratować, uszczęśliwić. Wiem, że zawsze chce mnie słuchać, interesuje go to, co przeżywam, chce mnie zrozumieć i daje mi na to czas i przestrzeń. Myślę, że wszystkie kobiety, które to czytają, wiedzą, o co mi chodzi – kobieta bardzo potrzebuje opowiedzieć komuś o swoim wnętrzu i bardzo ją to uszczęśliwia, rodzi poczucie bliskości i więzi. Mężczyzna, który to zrozumie, ma klucz do uszczęśliwienia swojej żony.

Jestem pewna, że kochający się rodzice, to najważniejszy dar, jaki możemy dać naszym dzieciom. Sama wiem, jaką radość sprawiają mi wszelkie przejawy wzajemnej miłości między moimi rodzicami. Kiedy rodzice się kochają, dzieci mogą w poczuciu bezpieczeństwa rosnąć, rozwijać się, uczyć budowania relacji opartych na miłości, zaufaniu, wzajemnej trosce.

Czasem, gdy dzieci przychodzą do nas rano do łóżka, tulą się, gadają, znoszą zabawki, mam poczucie, że to są jedne z najpiękniejszych chwil w życiu – takie pławienie się w miłości, esencja życia. My w ogóle bardzo lubimy po prostu być razem, nie śpieszyć się, rozmawiać, świętować rodzinne okazje, celebrować codzienność, na ile tylko się da.

Mieszkacie w górach w Chacie na Bucniku. Dlaczego uciekliście z Warszawy? A może to w ogóle nie była ucieczka?

Jacek: To nie była ucieczka, a raczej naturalny rozwój. W Warszawie czuliśmy się bardzo dobrze, żyliśmy wśród świetnych ludzi, mieliśmy dobre prace. Jednak w kilku kluczowych kwestiach czuliśmy niedosyt. Po pierwsze, bardzo chcieliśmy pracować razem, realizować jakieś wspólne dzieło. Po drugie, marzyliśmy o byciu na swoim. A po trzecie, chcieliśmy żyć bliżej rodziny. Tworzenie zdrowej wielopokoleniowej rodziny na odległość jest fikcją. Poza tym na Bucniku nie jesteśmy amiszami. Prowadzimy warszawskie życie tylko z ładniejszym widokiem za oknem (śmiech). W dzisiejszym świecie odległości bardzo się skróciły i przestało mieć takie znaczenie, gdzie mieszkasz. Chociaż trzeba przyznać, że raz za czas tęsknimy za wygodami miasta, kiedy np. dzieci są chore, a my do lekarza musimy organizować wielką wyprawę.

Pomimo zamieszkania na szczycie góry ludzi u was w domu nie brakuje. Pamiętam, jak w ubiegłym roku weszli do domu przechodzący turyści, myśląc, że to schronisko…

Jacek: Rzeczywiście to nasz wielki skarb i radość – otwarty dom pełen wspaniałych ludzi. To goście tworzą klimat Bucnika. Śmiejemy się, że spotykamy się ze znajomymi znacznie częściej, niż kiedy mieszkaliśmy w Warszawie. Tam, mimo najszczerszych chęci, po prostu nie ma się na to czasu. A tutaj, jak już ktoś do nas przyjeżdża, to zawsze na kilka dni, co powoduje, także dzięki małej przestrzeni naszego domu, że relacje stają się o wiele głębsze i prawdziwsze. Dlatego mówimy, że choć przyjeżdżają do nas nie tylko znajomi, to wyjeżdżają sami znajomi.

Po co ludzie przyjeżdżają do Was? Dlaczego wracają raz jeszcze? Kim są?

Jacek: Przyjeżdżają przede wszystkim odpocząć. W ciszy, daleko od cywilizacji. Też po to, by spotkać fajnych ludzi (chodzi mi oczywiście o innych gości). Chętnie przyjeżdżają do nas rodziny, więc zawsze jest u nas dużo małych dzieci, mają z kim się bawić, do tego i w bezpiecznej, i w dzikiej przestrzeni jednocześnie. Sporo osób przyjeżdża po prostu w góry, by pochodzić. Dla tych, którzy wracają, na pewno mają znaczenie wartości, które dla nas są ważne i których nie ukrywamy, choć sami nie muszą ich podzielać. Z tego rodzą się bardzo ciekawe nocne rozmowy. Po prostu jest tu z kim pogadać o sprawach najważniejszych, co w codziennym życiu nie jest zbyt częste. Nie uciekamy od tego, a czasem wręcz prowokujemy! Coraz częściej przyjeżdżają do nas osoby w trudnych sytuacjach życiowych, egzystencjalnych, rodzinnych. Najczęściej ktoś ich do nas przysyła. Szukają pomocy, wysłuchania, rady. Na ile możemy, staramy się pomagać, poświęcać czas, także podpowiedzieć, do kogo warto dalej się zwrócić w takiej czy innej sytuacji. Jeżeli komuś to nie przeszkadza, staramy się modlić z takimi osobami, a zawsze modlimy się za nie.

Monika: To, co przyciąga do naszego domu wielu ludzi, to chyba klimat życia, który po nowoczesnemu określa się jako slow life – u nas jest takie po prostu normalne życie, bez pośpiechu i nerwów, domowe jedzenie, wspólne posiłki, życie blisko przyrody, spędzanie czasu na gadaniu, śpiewaniu, graniu w gry, patrzeniu na góry, jedzeniu drożdżówki i popijaniu jej mlekiem. Proste rzeczy, za którymi w szalonej, zapracowanej codzienności chyba się tęskni.

Papież Franciszek w czasie kwietniowej audiencji generalnej mówił, że „usuwanie różnicy między mężczyzną a kobietą jest problemem, a nie rozwiązaniem”. Mam wrażenie, że jednym z powodów, o których mówią osoby po rozpadzie związku, są właśnie zbyt duże różnice, brak dopasowania… Jak bucnikowi Gazda i Gaździna patrzą na małżeńskie rozchodzenie się?

Jacek: Coraz bardziej przekonuję się, że małżeństwa rozpadają się z braku czasu. Ludzie nie mają czasu na podtrzymywanie bliskiej relacji ze sobą. Poznawali się w okresie przedmałżeńskim, kiedy mieli na to czas. A gdy wpadają w wir pracy i zaczynają wychowywać dzieci, to na poznawanie się, otwieranie swojego serca przed sobą nawzajem nie ma czasu, a przecież z dnia na dzień się zmieniamy, jesteśmy inni. To zjawisko mijania się, kiedyś marginalne, dziś jest zupełnie powszechne. Obydwoje małżonkowie pracują zawodowo i żyją w dwóch odrębnych światach. Z czasem stają się sobie obcy. Lepiej się znają z ludźmi z pracy niż ze współmałżonkiem. Nasze główne problemy, rozterki, emocje związane są przecież z życiem zawodowym. Tam spędzamy najwięcej czasu w ciągu dnia, tam wkładamy całe swoje serce i umiejętności, tam realizujemy swoje ambicje i spełniamy się. A wieczorem jest za mało czasu, by to wszystko sobie opowiedzieć, uwspólnić. Do tego dochodzą wyjazdy, delegacje. Już nawet wychowanie dzieci przestaje być wspólnym zadaniem, które łączy małżonków. Bo delegujemy to zadanie na opiekunki, panie ze żłobka, szkoły, świetlicy, trenerów od jazdy konnej, judo itd. Brak więzi rodzinnych stał się zarazą większości współczesnych rodzin. Taki system życia rodzinnego jest świetną pożywką dla obecnej od zawsze w człowieku słabości. Dzieląc życie małżeńskie na 2 odrębne światy małżonków, po prostu dolewamy oliwy do ognia, przez co współczynniki rozwodów w Polsce zaczynają sięgać 50%!

Monika: Wrócę do pytania o różnice. Bardzo fascynują mnie różnice między kobietami a mężczyznami, wynikające z naszej natury, tego, jakimi stworzył nas Bóg. Niewątpliwie takie różnice są, choćby środowiska genderowe nie wiem jak chciały nam to wyperswadować. Im bardziej jestem ich świadoma, co przychodzi z wiekiem i doświadczeniem, tym bardziej mnie one zachwycają – jak pięknie zostaliśmy stworzeni, żeby się uzupełniać i ubogacać nawzajem. Na pewno są takie różnice, które w codzienności mogą przysparzać dużo frustracji, kłótni i nerwów. Jednak jedynym rozwiązaniem jest chyba uświadomienie sobie, że nasze różne reakcje czy zachowania nie wynikają ze złej woli, ale z tego, jacy jesteśmy, i tacy mamy się nawzajem akceptować. Bardzo pomaga mi czysta wiedza o tym, co w Jacku wynika z jego męskości, wtedy nie próbuję tego zmieniać na siłę, bo to by było krzywdzące dla niego.

Są też w małżeństwie różnice wynikające z tego, jak byliśmy wychowywani w naszych domach rodzinnych, jak ukształtowały nas nasze doświadczenia życiowe, jakie mamy naturalne zainteresowania czy wizję swojej przyszłości. W tych obszarach widzę już ogromne pole do wspólnej pracy męża i żony, żeby to wszystko nie dzieliło, ale było wspólną sprawą małżeństwa. Mam wrażenie, że często pod płaszczykiem dawania sobie przestrzeni wolności czy innych nowoczesnych, psychologicznych haseł ludzie tak naprawdę kryją zwykły egoizm i niechęć do pracy nad sobą.

Jacku, twoja droga do małżeństwa miała również zakonny odcinek, przez kilka lat szukałeś życiowej drogi u dominikanów. Życie zakonne dobrze przygotowuje do małżeństwa?

Jacek: Na pewno był to bardzo ważny czas w moim życiu. I duchowo, i po prostu po ludzku w dużej mierze ukształtowali mnie mistrzowie z tamtego dominikańskiego okresu. Swoją drogą myślę sobie, że było coś mądrego w dawnej tradycji posyłania młodych mężczyzn do szkół rycerskich czy klasztornych. Taki sposób regularnego, zdyscyplinowanego życia to świetne warunki dla rozwoju, dojrzewania, odkrywania życiowego powołania. Z wdzięcznością wracam pamięcią do tamtych czasów. Ufam, że jakoś to wszystko procentuje także w naszym małżeństwie.

Czego małżeństwa oczekują od Kościoła?

Jacek: Trudno tu generalizować. Są takie, które mówią: „Bóg – tak, Kościół – nie”, przynajmniej w sferze moralności. Wybierają sobie z nauczania Jezusa i Kościoła to, co miłe i wygodne, a odrzucają to, co trudne i wymagające. Oni oczekują od Kościoła, by poklepał ich z uśmiechem po ramieniu. Natomiast małżeństwa zaangażowane w życie wiarą na pewno szukają w Kościele 2 rzeczy: świętości i miłosierdzia. W codzienności niezwykle trudno wykroić przestrzeń dla sacrum, a bardzo za nim tęsknimy i go potrzebujemy. W Kościele chcemy spotkać pięknego świętością Boga, ludzi walczących o swoją świętość, świętych kapłanów i biskupów… Ponieważ z tą świętością w życiu osobistym różnie nam wychodzi, bardzo potrzebujemy zostać przyjęci ze zrozumieniem, łagodnością, po prostu miłością. Tu nie chodzi o rozmiękczanie prawdy. Wiemy, gdzie są ideały, i chcemy, by tam pozostały. Tu chodzi po prostu o przytulenie w taki sposób, w jaki potrafi tylko święty przytulić grzesznika.

Monika: Wydaje mi się, że to, czego szukamy w Kościele, a dokładnie w Bogu, który jest w Kościele, to ukojenia w cierpieniu. Każdy człowiek w swoim życiu doświadcza bólu – życie nam się nie układa tak, jak miało, nosimy w sobie różne zranienia doznane często od najbliższych, widzimy ludzi ciężko chorych, umierające dzieci, różne tragedie życiowe. Gdyby nie wiara, że dobry Bóg trzyma to wszystko w swoich rękach, z miłością czuwa nad nami i zawsze chce dla nas pełni życia, byłoby z nami kiepsko. Nie wiem, co ze swoim cierpieniem robią ludzie niewierzący w Boga, co mogą z nim zrobić, żeby nie zwariować… Są sprawy, których nie rozwiążą żadne pieniądze, treningi, najzdrowsze diety ani psychoterapeuci. My wierzymy w Boga, który zna cierpienie i cierpi z nami, a nie tylko zadowolony macha nam z puszystej chmurki na niebie. Jezus sięgnął dna cierpienia psychicznego i fizycznego, a to wszystko z miłości, dla nas. Jeżeli wydaje nam się, że nikt nie rozumie naszego bólu, On nas rozumie, bo sam został zmiażdżony cierpieniem. Warto odświeżać w sobie świadomość tego, jak bardzo Jezus za nas cierpiał, bo chyba dosyć się już przyzwyczailiśmy do tej perspektywy i nie robi już na nas wrażenia. Dla nas życie ma perspektywę wieczności – jeśli Bóg nie upora się z czymś w naszym życiu tu, na tej ziemi, to stanie się to z pewnością po naszej śmierci i już na zawsze to wszystko, co trudne, niezrozumiałe, bolesne, zostanie przemienione mocą zmartwychwstania i przestanie boleć.

A czego Wy oczekujecie?

Jacek: Odpowiem prowokacyjnie – od Kościoła oczekuję zaangażowania w politykę. Mam tu na myśli oczywiście nie Kościół hierarchiczny, ale nas wszystkich, małżonków, rodziny. My jesteśmy Kościołem. I mamy obowiązek angażować się w tworzenie społeczeństwa. Nie tylko na poziomie prywatnym, ale też społecznym czy politycznym. Dlaczego oddajemy pole mniejszości zdemoralizowanych liberałów i tylko narzekamy, jak to jest źle? A wciąż jest nas w Polsce zdecydowana większość. Dlaczego nie mamy medium, które tworzyliby ludzie świeccy, prywatnie oddani Kościołowi, ale zaangażowani oddolnie w społeczeństwo? Dlaczego nie mamy partii ludzi uczciwych, dobrej woli, tylko sami karierowicze i oportuniści? Przecież to nie jest tak, że zaangażowani katolicy nie mają pieniędzy albo umiejętności, by takie dzieła tworzyć. Tylko wszyscy wycofaliśmy się na rzecz gonitwy za swoimi karierami, by zapewnić dobry standard życia rodzinie, a zapomnieliśmy, że jesteśmy odpowiedzialni za większą wspólnotę, w której żyjemy.

Wasze współtworzenie Kościoła jest inne… Nie oglądacie witraży z zewnątrz…

Monika: Na ile to możliwe staramy się angażować w naszą parafię i w ruch Equipes Notre-Dame. Na pewno w Kościele czujemy się jak w domu, jak w rodzinie, gdzie jest miejsce na ludzkie słabości i na świętość, gdzie są starzy i dzieci, cisza i śpiew, gdzie można śmiać się i płakać – Kościół bliski człowiekowi, żywy, otwarty na każdego.

Dlaczego wybraliście Equipes Notre-Dame jako Waszą drogę wiary?

Jacek: Chyba dlatego, że naszym zdaniem droga END jest doskonale dopasowana do potrzeb i możliwości każdego małżeństwa. Cała praca nad sobą odbywa się nie gdzieś w salce parafialnej, ale w codzienności życia małżeńskiego. I to jest genialne. Jest wyznaczona bardzo mądra i w pewnym sensie zwyczajna, chrześcijańska droga duchowego i małżeńskiego wysiłku. Patrząc od strony praktycznej, nie ma tu żadnych wymyślnych fajerwerków: modlitwa, Pismo Święte, rozmowa małżeńska, postanowienie poprawy w konkretnej kwestii. Ale gdy się to staje świadomą drogą życia nie tylko osobistego, ale małżeńskiego, z konkretnym regularnym rachunkiem sumienia wobec małżonka i kilku małżeństw w ekipie, nabiera to niezwykłej mocy uświęcającej małżeństwo. A wspólnota ekipy jest po to, byśmy się na tej drodze małżeńskiej wspierali. Spotkania są tylko raz w miesiącu, więc da się to tak zorganizować, żeby dać radę nawet przy bardzo dużej ilości obowiązków.

Monika: Gdy zaczynaliśmy przygodę z END, mieliśmy słabe wyobrażenie o tym, na czym polega ta formacja, i trochę to trwało, zanim załapaliśmy, o co w tym chodzi. To, co nas na początku przekonało, to kilka dojrzałych stażem małżeństw, z którymi mieliśmy kontakt, a które od lat były w END – z daleka było widać ich mocną więź, bliskość, wzajemny szacunek, umiejętność słuchania. Ujrzeliśmy ludzi szczęśliwych, dlatego że są razem. Też chcemy się tak zestarzeć, więc idziemy za ich przykładem. Im dłużej jesteśmy w tym ruchu i doświadczamy owoców pracy podjętej kilka lat temu, tym bardziej się nim zachwycamy i szczerze polecamy go wszystkim małżeństwom. To naprawdę inwestycja, która procentuje w każdej sferze naszego życia.

ks. Radosław Warenda SCJ

Author: ks. Radosław Warenda SCJ

Człowiek, chrześcijanin, sercanin, ksiądz. W takiej, a nie odwrotnej kolejności, choć to ostatnie przenika aż do początku. Dzieciństwo spędziłem w Sosnowcu, młodość zakonną w Stopnicy i Stadnikach. A pierwsze kapłańskie kroki w lubelskiej parafii Dobrego Pasterza i Społecznych Szkołach im. Klonowica, też w Lublinie. Niegdyś studiowałem na Gregorianie, a później w latach 2011-2015 byłem redaktorem naczelnym "Czasu Serca". Dziś pracuję w kurii generalnej w Rzymie. Z zabranych ze sobą książek wziąłem wszystkie Tomáša Halíka.

Share This Post On

Submit a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.