Bycie księdzem to wielki, tajemniczy temat. Może być on jednak postrzegany po ludzku z perspektywy tych, którzy jako wyświęceni w Kościele są przede wszystkim ludźmi dla innych ludzi. Kapłaństwo pozwala wówczas dostrzec wyjątkowość człowieczeństwa zarówno tych, do których jest adresowane, jak i samych duchownych. W „rozmowie z zaświatów” pytania o kapłaństwo ks. Józefowi Tischnerowi zadaje ks. Przemysław Bukowski SCJ.
Należy Ksiądz do osób o niewątpliwie szerokich horyzontach: z jednej strony naukowiec, filozof, z drugiej strony zaś aktywny duszpasterz akademicki, kaznodzieja dziecięcy. Jako taki wzbudza Ksiądz do dzisiaj żywe zainteresowanie nie tylko ludzi, którzy identyfikują się z Kościołem, ale również tych, którzy chodzą po manowcach wiary. Co jest w tym wszystkim dla Księdza najważniejsze?
Pozwoliłem sobie kiedyś na dowcip o samym sobie. Zapytany o to, czy bardziej czuję się księdzem, czy filozofem, odpowiedziałem: „Najpierw czuję się człowiekiem, potem filozofem, a dopiero na trzecim miejscu księdzem”. Wypowiedź ta wzbudziła protesty. Mówiono: „nie uchodzi”. Gdy jednak patrzyłem na rozkład zajęć poszczególnych dni tygodnia, tak było naprawdę: rano do kościoła na niecałą godzinę, a potem kilka godzin wykładów i seminariów. Taki był urok czasów, w których trzeba mi było pracować, takie też zapotrzebowanie. Ta moja wypowiedź była jednak również jakąś prowokacją. Naprawdę pozostaje bowiem jedynie człowieczeństwo. W naturze człowieczeństwa odnajdujemy zarówno filozofowanie, jak i kapłaństwo. Filozofować to myśleć. Być kapłanem to być gotowym do poświęceń, „składać ofiarę” za siebie i z siebie. Jedno i drugie czyni w gruncie rzeczy każdy człowiek.
Brzmi to trochę tak, jak gdyby kapłaństwo było Księdza najsłabszą stroną. Wielu duchownych uważa przeciwnie, że to właśnie ono determinuje ich sposób bycia, tzn. wpływa również na to, jakimi są ludźmi. Ma to również związek z tym, jak postrzegają oni własne cnoty i wady. To, co jest w nich mocne, upatrują we własnym kapłaństwie, natomiast słabości zrzucają na człowieczeństwo.
Są dwojakie wady w życiu księdza. Są wady bedące wyrazem jego osobistej słabości, wady, o których mówimy, że ludzie się nimi gorszą. Weźmy na przykład pijaństwo – zdarza się i ono. I są inne wady, które polegają na tym, że w księdzu tkwi jakaś pogarda dla ludzi, jakaś maskowana nienawiść, jakiś kompleks, który nie pozwala mu słuchać innych, normalnie się na nich otworzyć.
Myślę, że te pierwsze wady nie są najgorsze. Naprawdę groźne są te drugie. To te drugie wady sprawiają, że ludzie uciekają od duchownego, że się odwracają od kazania. Absolutna nieumiejętność porozumienia z drugim, natomiast dążenie do tego, żeby koniecznie nad drugim zapanować.
Czy wady księdza są w Kościele widoczne bardziej niż innych?
Kościół to nie jest tylko zgromadzenie świętych i grzeszników, ale także duchownych, którzy – koniec końców – są starymi kawalerami. Więc są w Kościele cnoty świętych, winy grzeszników i wady tych, których pod żadnym pozorem nie należy budzić po obiedzie (śmiech).
Zatrzymajmy się przy tych winach. Czy nie jest tak, że każdy ksiądz z racji powinności spowiednika, zapewne osobiście częstszej od roli penitenta, jest przede wszystkim specjalistą od cudzych win? Jak powinien się on do nich ustosunkować?
Wydaje mi się, że kapłaństwo przede wszystkim na tym polega, żeby słuchać wyznania win, a nie na tym, żeby obrzucać winą. Kiedyś miałem rekolekcje do inteligencji – na prowincji, nie w Krakowie. Były to czasy takie trochę beznadziejne… Inteligencja w tym miasteczku to byli lekarze, ekonomiści, nauczyciele. Przychodzili na rekolekcje z pewnym strachem, czy ich z pracy „nie wykopią”. Ale przyszło ich gdzieś tysiąc dwieście; w tym miasteczku to było dużo. I byli bardzo zdruzgotani życiem, a także świadomością winy. Nie trzeba im było mówić, że są grzesznikami, bo o tym dowiedzieli się od własnych dzieci. Bo oto dzieci zaczęły się buntować przeciw rodzicom – zaczęły się już te ruchy opozycyjne – wytykać im ich kolaborację, ich partyjność. Rodzice zaczęli się bać własnych dzieci.
I wtedy ja im ni stąd, ni zowąd powiedziałem, bo to była inteligencja: „Wy jesteście solą ziemi”. Nie zdawałem sobie sprawy, jaki to będzie miało efekt. To powiedzenie było jakimś dreszczem, jakimś wstrząsem. No bo w końcu kto, jeśli nie oni? I potem, jak się siedziało w konfesjonale, to się widziało zmartwychwstanie tych ludzi.
Wtedy pomyślałem sobie, że to jest pole do działalności dla księży: przekonać ludzi, że zmartwychwstanie to nie jest tylko po śmierci, na żywot wieczny, ale że zmartwychwstać mogą również tu i teraz. To jest bardzo ważne. Natomiast nigdy, nigdy nie wolno wmawiać ludziom, że są grzesznikami większymi, niż są, bo inni zrobią to lepiej niż ksiądz.
Czyli siłą kapłaństwa jest bardziej dawanie ludziom nadziei, niż tłumaczenie ich beznadziei, których i tak osobiście przeżywają dużo w codzienności?
W ewangelicznym kapłaństwie nie chodzi o to, ile ognia kapłan potrafi ściągnąć z nieba na głowy grzeszników, ale o to, za ilu potrafi „nadstawić karku”. Ewangeliczne kapłaństwo dopełnia się na krzyżu. Wstawiennictwo staje się rzeczywistą śmiercią za grzeszników. Wydaje się wtedy: kapłan przegrał. Jak mógł przegrać, skoro przez tę śmierć sama śmierć stała się złudzeniem śmierci?
To wyraźne odniesienie do misji i ofiary Chrystusa…
Dlaczego ksiądz jest alter Christus? Właśnie dlatego, że ma przed sobą niesamowitą perspektywę kłócenia się z Panem Bogiem o grzesznika. „Słuchaj, Panie Boże, przecież jak ja go nie potępiam, to Ty nie możesz być gorszy ode mnie!” A jaką pierońską odwagę mieli w sobie mistycy! Mistrz Eckhart powiada na przykład: „Pan Bóg ciebie na pewno nie potępi. Nie potępi! Bo jak ty Mu pokażesz siłę twojej miłości, to On jest bezsilny”.
Tischner jest znany jednak również z dość kąśliwego języka względem swoich kolegów „po fachu”. Powiedział kiedyś Ksiądz: „W moim życiu filozoficzno-kapłańskim nie spotkałem kogoś, kto stracił wiarę po przeczytaniu Marksa, Lenina, Nietzschego, natomiast na kopy można liczyć tych, którzy ją stracili po spotkaniu z własnym proboszczem. Jest to bardzo przykre zjawisko, kiedy lekarz zaraża chorego”. Może zabrzmi to dziwnie, ale czy nie jest Ksiądz aby antyklerykałem?
Mam osobiście bardzo duży szacunek do każdego księdza z osobna. Powiem nawet więcej: nie ma takiego księdza, który by przemówił do wszystkich ludzi, ale nie ma też takiego, który by do nikogo nie przemówił. To znaczy: nawet ten najbardziej krytykowany znajdzie kogoś, do kogo trafi. Dlatego ja mam taką formułę, która się wielu ojcom duchownym nie podoba, że naprawdę nie ma złych księży. Natomiast księża robią często takie błędy, których można by uniknąć, gdyby tylko chcieli pomyśleć, zanim to zrobią.
Rolą księży jest jednak również nauczanie, wzywanie do nawrócenia. Może stąd ich ojcowska szorstkość?
Aby nawrócić, trzeba sięgnąć po pomoc słowa. Istnieje specjalny rodzaj mowy kapłańskiej – mowy, która może nawrócić. Nazywa się ją zazwyczaj „mową budującą”. „Mowa budująca” rodzi się także z określonego przedrozumienia człowieka i jego zła. Idzie o to, by człowiek sam zrozumiał, iż nie powinien udzielać rzeczywistości własnego bytu „niebytowi”, jakim jest zło. Powinien natomiast dobrze zrozumieć zasadę: Bonum est diffusivum sui. Dobro ma naturę światła: ono rozchodzi się samo przez się, jeśli tylko nie stawia się mu przeszkód. Jedynie zło potrzebuje „napędu”, aby się pomnażać. Napędem tym jest zazwyczaj strach. „Mowa budująca” nie straszy, lecz dodaje odwagi; nie poniża, lecz podnosi na duchu; nie oskarża, lecz broni. Wypływa z głębokiej wiary, że czasem wystarczy niewiele, by zmieniło się wiele.
Być może w tym tkwi sedno, że księża działają bardzo doraźnie, bowiem dla nich liczy się natychmiastowy efekt: pełne świątynie kandydatów do bierzmowania z indeksami do podpisu, popis przed biskupem, ulegli parafianie pomni na to, że będą potrzebować jakieś tam zaświadczenie z kancelarii…? Czy nie jest to problem pewnej władzy nad duszami, którą chcą mieć duchowni? Na Kościół patrzy się przecież przede wszystkim przez spektrum jego funkcjonariuszy. Taki obraz wywołuje często konflikt w tych, którzy poszukują w Kościele czegoś więcej od biurokratycznej usługi, nawet jeśli jest ona związana z konkretnym sakramentem…
Dzisiejsze konflikty z Kościołem obracają się wokół problemu władzy. Podejrzewa się Kościół, księży, że oprócz tej władzy, jaką normalnie mają jako duchowni, chcą jeszcze władzy większej. I tu jest główny konflikt.
I to jest konflikt bardzo poważny. Bo były czasy, że Kościół, nie mając władzy, pokazywał, że ma ogromną władzę. A dzisiaj zachodzi niebezpieczeństwo, że sięgając po inną władzę, doczesną, może stracić tamtą władzę, którą rzeczywiście miał.
Z czasów seminaryjnych wspomina Ksiądz często ks. Jana Pietraszkę, późniejszego biskupa krakowskiego, który był wówczas prefektem kleryków. To on – zdaniem Księdza – wpłynął na to, że w jakiś sposób szedł Ksiądz w swoich filozoficznych i duszpasterskich poszukiwaniach ciągle „za daleko do ludzi”. Na zakończenie pytanie z tych bardziej osobistych. Dlaczego Ksiądz nie poszedł ostatecznie w bycie biskupem czy prymasem? Czy to by było „za daleko”? Onego czasu wiele się przecież o tym rozprawiało.
Wolałbym się ożenić niż zostać biskupem! (śmiech)
Sprawa jest bardzo prosta, ja patrząc na siebie, widzę doskonale, że się do tej funkcji nie nadaję. Ale jak patrzę na to, co się dzieje w tych sferach, to… ja też bym tak potrafił.
A na poważnie…
Bałem się otrzymać władzę, bałem się posiadania zębów. Nie umiem rządzić. Nigdy mnie to nie ciągnęło, a poza tym władza biskupia zabrałaby mi doktrynalną swobodę, którą mam jako profesor filozofii. Wolę poszerzać horyzonty myślowe, wystawiając się na krytyki i zarzuty ze strony podobnych do mnie, niż siedzieć skryty za powagą urzędu, który mnie przygniecie. Moją koniecznością jest weryfikacja tego, co mówię. A jako władza duchowna stanąłbym poza weryfikacją.
Kiedyś podczas kolacji z Janem Pawłem II w Watykanie papież zapytał: „Pamiętasz, Józiu, kto był prymasem Niemiec w czasach Hegla? Nikt nie pamięta. Ty masz być Heglem”. I tego się trzymam.